Nika

Kocie, twoje futerko chroniło mnie przed całym światem
(autor nieznany)

Nika weszła w nasze życie przypadkiem i nagle. Tego niezapomnianego lata moja rodzina pływała po Mazurach na DINO - najpiękniejszym jachcie świata (zrozumie to każdy żeglarz, który własnoręcznie wybudował jacht). Pływaliśmy po wszystkich jeziorach zatrzymując się na posiłki i noclegi w odludnych miejscach, a w osadach ludzkich tylko po uzupełnienie zapasów żywności. Tego dnia w Mikołajkach rozdzieliliśmy się, żeby czas zakupów skrócić do minimum. Gdy z pełnymi siatkami dotarłam na umówione miejsce Ona już tam była. Właśnie piła mleko z zakrętki od słoika. Tak...tak...to nie pomyłka - z zakrętki, bo Nika to kotka, która przeżyła z nami prawie 17 lat, ale wtedy była sześciotygodniowym, zapchlonym, brudnym kociakiem.

Historia Niki dowodzi, że wspinanie się w górę daje szansę zrobienia kariery. Nika zrobiła ją na pewno. Weszła na wysokie drzewo, a zejść nie potrafiła. Jej przeraźliwe miauczenie poruszyło serce kapitana DINO i tak z podwórzowego, zaniedbanego dachowca Nika wyrosła na kota jachtowego, żeglarskiego a po dywanach i kanapach warszawskiego mieszkania poruszała się bez żadnych kompleksów. Na początku z powodu niezbyt rozgarniętego wyglądu dostała "10 punktów za pochodzenie", ale szybko udowodniła, że były jej niepotrzebne. Okazała się kotem niezwykle inteligentnym i wielokrotnie miała zadziwić nas i naszych przyjaciół.

Wkrótce przekonaliśmy się, że jacht traktowała jak swój dom i tylko tam zjadała podarowane jej przez rybaków ryby. Szybko też zorientowała się jak trzeba ulokować na jaskółkach, żeby sobie nic nie robić z przechyłów jachtu nawet podczas burzliwej żeglugi. W czasie dłuższych odcinków podróży, gdy nie było okazji zejść na ląd Nika załatwiała swoją potrzebę do odpływu kokpitu, czym podbiła ostatecznie serce kapitana.

Urlop się kończył i płynęliśmy Pisą, a potem Narwią w stronę domu. Kotka jadła, spała, spacerowała po jachcie, jeśli schodziła na ląd to na krótko i szybkim susem wskakiwała z powrotem pokazując, że życie na jachcie zdecydowanie jej się podoba. To spowodowało, że nadaliśmy jej imię Nikodema - Nika w domyśle Dyzmówna. Jeśli ktoś się tak szybko adaptuje do "luksusu" zasługuje na takie imię. W czasie tego powrotnego rejsu Nika przeżyła swoje pierwsze przygody z wodą. Jeżeli przez kilka dni bawi się, biega, spaceruje, przeciąga i poluje na wąskich burtach jachtu, który w dodatku ma tak śliski pokład trudno, żeby nie stało się to co się stało. Zawiniła jakaś nieostrożna ważka. Przeleciała zbyt blisko kociego nosa, łapy same wykonały sus, pokład się skończył, a "futrzak" znalazł się w wodzie. Wyłowiony i osuszony nie zniechęcił się i trybu życia nie zmienił. Druga przygoda zdarzyła się, gdy już pakowaliśmy bagaże w Nieporęcie. Nika biegała swobodnie po nabrzeżu, bo przekonaliśmy się, że bardzo się nas pilnuje i nie trzeba jej zamykać. Przy brzegu na wodzie było sporo rzęsy. Skąd taki mały kot może wiedzieć, że zielona rzęsa czymś się różni od trawy? Próba pospacerowania po rzęsie znów skończyła się akcją ratowniczą.

W domu kotka adaptowała się równie szybko jak na jachcie. Nabierała manier i przestrzegała ustalonych przez nas reguł. Rolę toalety spełniała kuweta (piasek i papiery nie były potrzebne), która później miała spełniać swoją rolę również na jachcie, w samochodzie i na działce. Nika podróżowała z nami wszędzie zaprzeczając opinii, że koty przywiązują się tylko do miejsca. Dla niej miejscem do którego się przywiązała byliśmy my. Kuweta stała w łazience, więc drzwi musiały być uchylone. Nie zawsze o tym wszyscy pamiętali, więc Nika musiała sobie poradzić. Skakała na klamkę, aż drzwi się otwierały. Z łazienki wyjść było łatwiej, wskakiwała na stojący przy drzwiach kosz, po czym stojąc na dwóch łapach naciskała klamkę. Kiedy już kot nas przyzwyczaił, że otwieranie łapą drzwi to nic takiego Nika udowodniła, że myślenie nie jest jej obce i tą samą metodą próbowała otworzyć okno, na szczęście bez skutku. Bardzo lubiła wylegiwać się na zewnętrznym blaszanym parapecie naszego mieszkania na szóstym piętrze. Niestety nie mogliśmy mieć stale zamkniętych okien i to o mały włos nie skończyło się tragicznie. Któregoś dnia Nika spadła, na szczęście wylądowała na gęstych krzakach i nic się jej nie stało.

W czasie następnych rejsów po Mazurach Nika została mianowana bosmanem i zachowywała się stosownie do swojej funkcji. W czasie nocnych rejsów stała na dziobie i wystawiała nos na wiatr, sprawdzała też pazurkami wytrzymałość olinowania, ale żeglarską sławę miała dopiero zdobyć. Nasz jacht jest jachtem kilowym i nie wszędzie możemy bezpośrednio dochodzić do brzegu. Stajemy często na kotwicy 20-30 m od brzegu. Do komunikacji z lądem służy ponton, który ciągniemy za jachtem. Gdy po rzuceniu kotwicy klarujemy jacht Nika przeskakuje na ponton , bo wie że niebawem popłyniemy na ląd. Tak było i tym razem. Kapitan, ja i Nika dopływamy do brzegu. Na jachcie 30 m od brzegu zostaje Marcin. Wszyscy na lądzie załatwiamy "swoje sprawy" i po kilkunastu minutach wracamy. Nika nie nosi odzieży i "swoje sprawy" załatwia najszybciej. Wskakuje na ponton, jest gotowa do powrotu, ale nas nie ma. Niecierpliwi się, gdy wreszcie się zjawiamy przy pontonie Niki nie ma! Ze zdumieniem widzimy, że płynie wpław do jachtu! Szybko dopływa, ale nie może zaczepić pazurków o gładkie burty. Opływa jacht dookoła, widzimy że jest już zmęczona. Zanim zdążymy dopłynąć prawdopodobnie pójdzie pod wodę! Nasze krzyki docierają do Marcina, który widząc powagę sytuacji własne ręce podaje kotu jako trap wejściowy. Uff! Jesteśmy oszołomieni, Marcin podrapany, a kotka wylizuje resztki wody z futra, bo nie ma lepszego szamponu niż kocia ślina. Kapitan mianuje Nikę nawigatorem.

Od tej pory wskakiwanie do wody i pływanie z jachtu na ląd bądź z powrotem wchodzi Nice w krew. Sława tych wyczynów obiega całe żeglarskie Mazury. Ale nie brakuje też niedowiarków. Pewnego wieczoru podejmowany kawą Andrzej - kapitan zaprzyjaźnionego jachtu - patrzy w zamyśleniu na spacerującą po pokładzie Nikę i mówi "Ona naprawdę dobrowolnie wskakuje do wody żeby popłynąć...?! Nie wierzę!" W tym momencie kot przemaszerował na rufę, wskoczył do wody i zniknął w ciemnościach mazurskiej nocy. Mimo całego zaufania do pływackich umiejętności Niki znów zarządzono akcję pomocy pływającym kotom, ale od tej pory już nikt nie kwestionował pływackich upodobań naszej kotki. Swiadectwo sceptycznego Andrzeja było wystarczająco wiarygodne.

Koci savoir vivre w naszym mieszkaniu nie kończył się na kuwecie. Kotom, po roku pojawiły się dzieci Niki, wolno było wchodzić na fotele, kanapy, nawet spać z nami, ale nie wolno było wskakiwać na stoły, kuchenne szafki, wszędzie tam gdzie się jadło i przyrządzało posiłki.

Ponieważ Nika zawsze siadała na stołku przy stole gdy jedliśmy i karnie czekała aż coś jej damy po pewnym czasie dostała pozwolenie na opieranie o stół przednich łap i pojadanie z talerzyka na stole. Mimo tych trudnych reguł, które traktowaliśmy humorystycznie kot je zaakceptował i zwykle posilał się z nami, chociaż w kocich miskach nie brakowało jedzenia. Zdaniem kota jedzenie przy stole było smaczniejsze.

Spanie z Niką było przyjemnością i przywilejem, o który zabiegali wszyscy domownicy. Nika swoimi względami obdarzała nas mniej więcej sprawiedliwie z pewną preferencją dla mojej osoby. Być może wynikało to z tego, że byłam jedyną niepalącą w domu.

Rytm kociego dnia wyglądał następująco: godz. 6:30 (koty mają bardzo dobre poczucie czasu) Nika budzi się i zaczyna mnie lizać. Gdy się bronię i odwracam na drugi bok skrobie łapą kołdrę w sposób, którego nie można zignorować. Trudno, wstajemy. Zresztą w tygodniu była to godzina odpowiednia, ale Nika nie widziała powodów, żeby coś zmieniać w niedzielę lub inny wolny dzień. Cóż, trzeba było wstać, położyć coś w kociej misce i kotka z poczuciem spełnionego obowiązku siadała w słonecznym oknie. Uważnie obserwowała biegające psy - z szóstego piętra pewnie wyglądały jak nieco większe myszki - lub myła dokładnie całe futerko. Była kotem bardzo czystym i na mycie, poza spaniem, zużywała najwięcej czasu.

Wyjście domowników do pracy przyjmowała obojętnie, ale po powrocie miauczenie podnieconego kota słychać było od momentu włożenia klucza do zamku. Radość Niki gdy nas witała w niczym nie ustępowała psim powitaniom. Miauczała, mruczała, stawała na dwóch łapach, ocierała się o nogi itp. Najpierw trzeba było pogłaskać, przywitać kota, a dopiero potem można się było zająć czymś innym. Później był wspólny posiłek przy stole - kąski brane łapą z talerza były tak pyszne, że zdarzało się zjedzenie cebuli lub innych potraw, w kocim jadłospisie raczej nietypowych.

Gdy Nika ukończyła rok obdarzyła nas czwórką czarujących kociąt Ponieważ sama była maści "trikolor" (biało-czrno pręgowana, ruda) każde dziecko było inaczej umaszczone ale wszystkie śliczne. Poród Niki odbierał przypadkiem samodzielnie Marcin, wówczas dziewięcioletni. Po naszym powrocie z taką radością przekazywał nam szczegóły przeżycia, że nie wątpiliśmy, że w naturalny sposób odebrał całe piękno macierzyństwa.

Po 10-12 dniach kotki zaczęły patrzeć na oczy i wyłazić z pudła-porodówki. Dom stał się pełen ruchu i hałasu, kotki prześmiesznie łaziły, biegały, wszystko ogryzały, drapały, walczyły o dostęp do cyca karmicielki, a potem do misek z mlekiem, gdzie nosy zapadały im z braku wprawy, kichały, parskały, wchodziły w kapcie, grały w szachy, zaczepiały bombki na choince itp. Obserwowanie futrzanych kłębuszków pełnych życia i wdzięku tak nas pochłaniało i bawiło, że dopiero po paru tygodniach zauważyliśmy, że telewizja regularnie przegrywała z tym żywym spektaklem. Niestety wszystko się kiedyś kończy i po dwóch miesiącach czwórka naszych znajomych miała w domu koty, a my znów całe uczucie przelaliśmy na Nikę, co zresztą nie było trudne.

Nika nie lubiła jeździć samochodem, przez część podróży zawsze żałośnie pomiaukiwała ale w końcu godziła się z sytuacją i zasypiała. Na zawsze pozostało dla nas zagadką skąd wiedziała, że znajdujemy się 3-4 km od działki, bo zwykle się wtedy budziła i czujnie wyglądając przez okno dawała wyraźne oznaki podniecenia bo pobyt w plenerze w rzeciwieństwie do jazdy lubiła bardzo. Na działce był piasek, w którym można było do woli kopać dołki, nikt nie zabraniał pazurkowania no i były myszy, na które reaguje każdy normalny kot. Nika była namiętnym i skutecznym łowcą, ale zdarzało się, że miauczeniem o szczególnym brzmieniu namawiała nas na wspólne polowanie, szczególnie jeśli mysz schowała się np. pod dywan. Na działce ujawniła się jeszcze jedna cecha Niki - kota "obronnego". Przez niedomkniętą furtkę na naszą działkę wszedł kiedyś owczarkopodobny pies. Gdy zobaczył wylegującego się na słońcu kota zareagował schematycznie. Pogonił go. Nika uciekała wyraźnie z planem wciągnięcia wroga w pułapkę. Gdy ją już dopadał odwróciła się i tylko tyle zobaczyliśmy, że pies ze skowytem i piskiem, z podwiniętym ogonem rejterował z działki oznajmiając wszystkim jak bolesne jest spotkanie psiego nosa z kocimi pazurami. Wtedy role się odwróciły. Kotka goniła psa do skraju naszej działki, a potem stanęła na dwóch łapach tzw, słupka, żeby sprawdzić czy wypędziła wroga dostatecznie daleko. Po tym incydencie na naszej furtce wypalony w drewnie napis ostrzegał: "UWAGA ZŁY KOT". Kot na działce był naprawdę bardzo szczęśliwy. Myszy, ptaszki trochę mniej. My także miewaliśmy mieszane uczucia, gdy powracała z nocnej włóczęgi o 4-tej nad ranem i mokra od rosy wpychała się energicznie do śpiwora zdziwiona, że nie przyjmujemy jej tak chętnie jak zwykle.

Wśród licznych przygód Niki, w ciągu przeżytych z nami prawie siedemnastu lat, miało miejsce dramatyczne zdarzenie, które mogło znacząco skrócić naszą wspólną historię. w czasie licznych rejsów po Jeziorach Mazurskich Nika schodziła (lub dopływała) na ląd kiedy chciała i wracała niestety tak samo. Czasem po kilkunastu minutach a czasem po kilku, a nawet kilkunastu godzinach. Załoga jachtu czekała na nawigatora aż do skutku, bo znalezienie Niki w mazurskim lesie nie było możliwe. Na jachcie znajdował się dzwon okrętowy, więc Kapitan zaczął trenować kota (metodą Pawłowa) na jego dźwięk. Gdy Nika skojarzyła dźwięk dzwonu z ulubioną rybą na pokładzie, nieprzewidywalne powroty w zasadzie przestały być problemem. Ale zapewne nie zawsze kot był w zasięgu dzwonu, a może czasem leśne sprawy Niki były tak absorbujące, że ryba nie mogła z nimi konkurować!? Niestety zdarzyło się, że kot nie wrócił na jacht w ciągu kilku dni. Urlop się skończył i kapitan zmuszony był odpłynąć bez nawigatora! Było to na przełomie lipca i sierpnia. Wszystkie zaprzyjaźnione jachty zostały zawiadomione, że Nika zaginęła nad jez. Nidzkim i w wypadku spotkania należy kota zaaresztować i dać nam znać. Zdarzyło się, że jeden biedny, nikopodobny kot całą noc przesiedział w areszcie, w biurze u kierownika ośrodka w Czaplach, dopóki wizja lokalna nie wyjaśniła sprawy, ale Niki jak nie było tak nie było! Wyprawy samochodem nad jez. Nidzkie, wielokrotne poszukiwania w rejonie gdzie zaginęła, nic nie dawały.

Tylko nieprawdopodobny fart zdecydował, że Nika nie pozostała w puszczy Nidzkiej na zawsze. Ostatni raz (tak sobie obiecaliśmy) wybraliśmy się z Warszawy do Mikołajek w końcu listopada. Wiedzieliśmy że jeżeli kotki nie odnajdziemy tym razem to już jej nie zobaczymy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie ma szans na przetrwanie w lesie mazurskiej zimy. W cztery osoby (towarzyszą nam nasi przyjaciele Ewa i Jacek) chodzimy po jesiennym lesie mniej więcej w promieniu kilometra od miejsca gdzie Nika zeszła na ląd i nawołujemy. Wydaje się to beznadziejne. Napotkany tubylec zapytany o kota z podanym rysopisem patrzy na nas z niedowierzaniem. w końcu nie mogąc ustalić czy kpimy z niego czy mamy nie po kolei w głowie mówi "kotów u nas dostatek, bierzcie którego chcecie!"

I wreszcie dopisuje nam szczęście. Pierwsza Ewa słyszy miauczenie kota, a po chwili na polanie widzi Nikę. Żeby jej nie spłoszyć zatrzymuje się i woła mnie. Jestem w pewnej odległości od Ewy, ale najszybciej jak umiem biegnę nie zważając na roztrącane gałęzie, które mnie szarpią i drapią. Gdy wpadam na polanę, kotka zaczyna biec w moją stronę. Gdy już trzymam ją w ramionach, jest to coś nieprawdopodobnego! Nika miauczy, mruczy i drży z niezwykłej emocji. Nie ulega wątpliwości, że nas wita z równym entuzjazmem jak my ją. Odnalazła się po trzech miesiącach!

Alicja