Portofino - cz. V

Po południu załatwiamy formalności portowe. Okazało się, że jest to jedyna marina w tej okolicy, i że jest bardzo droga. 25.000 lirów za dobę. Decydujemy, że stać nas na dwa dni postoju. Co za frajda po jedenastu dniach w morzu wejść pod prysznic. Po odpoczynku bierzemy się za wszystkie naprawy i odsalanie jachtu, bo okazało się, że zżera nas sól. Prądu mamy pod dostatkiem, bo podłączeni jesteśmy do szafki stojącej na pomoście, w której jest też kran z dobrą wodą. Tak, że sama radość.

W poniedziałek na jachcie jest już pełny klar, możemy się wybrać na zwiedzanie Brindisi i po zakupy. Do centrum miasta jest z 6 km. Mało kto w ten upał chodzi tu pieszo. Bzykają koło nas samochody, skutery i różne inne motorynki. Z zakupami mamy zawsze problemy. Na przedmieściu nie ma żadnych sklepów i wszystko trzeba kupować w centrum. Najlepiej jest znaleźć supermarket, w którym można się zaopatrzyć prawie we wszystko. W końcu znajdujemy sklep i robimy zakupy. Najtrudniej jest z warzywami. Nie dlatego, że ich tu nie ma, ale w większości są nam nieznane. My szukamy ogórków, pomidorów, papryki oraz cebuli.

Supermarket usytuowany jest przy takim centralnym placu, gdzie pośród palm tryska duża fontanna, co daje bardzo miły chłodek. Siadamy na ławeczce i odpijamy mleko. Widać, że w godzinach popołudniowych zbierają się tu sami emeryci, tak, że jestem wśród swoich.

Po zwiedzeniu miasta i portu wracamy do mariny pozostawiając zakup pieczywa i owoców na następny dzień. We wtorek wysypiamy się do syta. Szorujemy jacht słodką wodą, jeszcze raz wszystko sprawdzamy i właściwie jesteśmy już gotowi do wyjścia. O godzinie jedenastej włączam radio i od razu słyszę znajomy głos klubowego kolegi WAW 008 Tadeusza, który nas wywołuje. Okazało się, że jest dobra propagacja do Polski i możemy sobie trochę pogawędzić. Jest też na częstotliwości mój serdeczny przyjaciel WAW 028 - Sewer, który zaraz dzwoni do domu, żeby przekazać na bieżąco informacje. Próba bezpośredniej łączności przez telefon kończy się fiaskiem, bo chyba Sewer z podekscytowania wyrwał kabel od telefonu. Rozmawiamy jeszcze parę minut, ale propagacja powoli zanika i musimy kończyć tę miłą łączność. Robimy jeszcze pozostałe zakupy, wysyłamy korespondencję i po uregulowaniu opłat portowych podnosimy o 17.30 kotwicę.

Opuszczamy Brindisi z zamiarem dopłynięcia do greckiej wyspy Corfu. Był tam niedawno jakiś duży zlot polityków z całego świata, chcemy być i my. Wychodzimy na silniku i zaraz po minięciu główek portowych dopada nas spora fala i ładny wiatr o sile 4 - 5 stopni, z kierunku NE, co pozwala nam płynąć baksztagiem. Zakładamy na grocie dwa refy i na marszowym foku lecimy w noc z prędkością 5 w.

[ Promy gęsiego płyną w stronę Corfu ]

Teraz bardzo szybko robi się ciemno i słońce też dłużej śpi. Ruch statków na naszej drodze jest duży i musimy bardzo uważać. Przepływają koło nas duże promy, które gęsiego płyną w stronę Corfu. Rozkołys jest duży, jak to zawsze bywa na kursach pełnych, a my się już trochę od tego odzwyczailiśmy. Żegluga jest piękna i DINO jak zawsze suchuteńko bierze wszystkie fale, kolebiąc się mocno na burty. Ja już nie mogę tego wszystkiego podziwiać, bo muszę wydać posiłek główny. Na dziś jest przewidziana kasza gryczana z parówkami i sałatką, a na deser - owoce.

Ląduję w kambuzie, jak zwykle, na kolanach. Dobrze, że mam długie nogi, to mogę się dobrze zaklinować i zaczynam walkę z garami podskakującymi na kuchence. Już w rejsach mazurskich było regułą, że jak tylko zaczęliśmy coś gotować, to przychodził wiatr i fala. Tu jest to samo. Z walki na kolanach wychodzę zwycięsko i już po ciemku jemy smaczny posiłek, mamy tylko trudności z doniesieniem jedzenia do ust. Chyba po raz pierwszy w tym rejsie nie pozmywałem i brudne naczynia lądują w achterpiku.

Noc mija spokojnie. Dalej mamy równy wiatr z rufy i 5 węzłów na logu. O świtaniu zaczął morzyć mnie sen i postanowiłem zrobić sobie kawę. Niestety, nasz genialny samoster na pełnych wiatrach nie pracuje zbyt dobrze i kiedy w kambuzie nalewałem wodę z czajnika, czyli miałem zajęte obie ręce, przyszła z boku duża fala i tak rąbnąłem głową w okienko, (przynajmniej 10 stopni B, bo uderzenia też mają swoją skalę), że chyba doznałem małego wstrząsu mózgu. Ale kawę wypiłem i senność przeszła jak zaczarowana. Nie wiem, czy od uderzenia, czy od kawy? Odbadałem, czy okienko jest całe, ale plastik to mocna rzecz.

Już jak świeciło słońce, pokazał się jakiś niszczyciel, ale w trosce o własną skórę zmienił kurs i przeszedł nam daleko za rufą. Wiatr ucichł i jest bardzo gorąco. Oblewamy się potem i kolebiemy na martwej fali. Po południu zaczyna trochę wiać i robimy 3 w. Kiedy piszę te słowa, po prawej burcie mamy dwie greckie wysepki, a po lewej widać góry Albanii. Od Albanii trzymamy się z daleka, bo jak wynika z naszej starej mapy, to Albańczycy w obronie pokoju i komunizmu dokładnie te wody zaminowali. Chociaż u nich też nastąpiły zmiany, to nie mamy żadnej pewności, czy stary rząd przekazał temu nowemu, gdzie te miny są. Myślę, że szczęście nam i tym razem dopisze.

Gdyby wiatr nie padł dziś tak wcześnie, to chyba byśmy pobili rekord dobowego przelotu i noc spędzili już na Corfu, a tak musimy wolno telepać się dalej. Zresztą nie wiadomo, jak z tym Corfu będzie, bo nie mamy greckich wiz. Postanowiliśmy, gdyby co, udawać greków i coś zmyślać. Swoją drogą ciekawe, skąd to powiedzenie się wzięło.

Pod wieczór wiatr ucichł zupełnie i wygląda na to, że przez długi czas będziemy - tak jak poprzednio cypel Ankony - oglądać góry Albanii. Zapadła noc, wiatru ani ani i kołysze nami martwa fala. Układ jest dal nas niekorzystny, bo jesteśmy w bardzo wąskim przejściu, gdzie jest duży ruch statków. Cały czas palimy światła pozycyjne, a jak już ktoś chce koniecznie na nas najechać, oświetlamy się reflektorem halogenowym. Jeden taki duży uparł się, żeby w nas trafić, ale na szczęście trochę powiało i mogliśmy zejść mu z drogi. Przekazuję wachtę Marcinowi i idę spać.

[ praca na mapie... a konkretniej - na ćwiartce mapy :-) ]

Jest ciekawą rzeczą, że na tym małym jachcie, gdzie jest dużo różnego szumu i łoskotu, człowiek po zdaniu wachty, zwłaszcza nocnej, zasypia natychmiast. Nic mu nie przeszkadza pod warunkiem, że wszystkie łomoty wynikają z normalnej żeglugi. Wystarczy jednak, że wkradnie się jakiś nowy dźwięk, a człowiek od razu się budzi albo nie może zasnąć. Ostatnio obudził mnie delikatny stuk butelki, która uderzała w kranik od wody.

Marcin budzi mnie na wachtę. Jest już ósma, a DINO dalej kiwa się na martwej fali z opuszczonymi żaglami. Jak jest martwa fala, to zwijamy żagle, bo strasznie strzelają i mogłyby się porwać. O jedenastej przychodzi lekki wiatr i choć wieje nie z tej strony, co trzeba, to jednak posuwamy się trochę do przodu. Po jakimś czasie wiatr się wzmocnił i zmienił kierunek. O 12.00 mamy pełny wiatr i po raz pierwszy w tym rejsie płyniemy na motyla. Daje to niezłą prędkość dochodzącą do czterech węzłów. O 14.00 budzę Marcina, a sam ucinam sobie drzemkę.

Upał jest okrutny. W kabinie temperatura dochodzi do 38 stopni.

Zastanawiamy się trochę, dlaczego te pędzące promy nieraz się zatrzymują i po pewnym czasie ruszają. Teraz sprawa się chyba wyjaśniła. Przed wpłynięciem do zatoki, przy skalistej wysepce z latarnią, jest takie mocne przewężenie, że statki idąc pojedynczo muszą czekać na swoją kolejkę. Mamy szczęście. Dopiero, jak już to zwężenie przepłynęliśmy, dopada nas z tyłu duży prom.

W pewnym momencie, już w zatoce, zaobserwowaliśmy, że mimo wiatru wypełniającego żagle, stoimy w miejscu. Zapewne jest tu jakiś przeciwny prąd. Uruchamiamy silnik i płyniemy z nadzieją, że jeszcze przy dziennym świetle wejdziemy do portu. Niestety, od zachodu są tu wysokie góry i słońce schowało się prawie o godzinę wcześniej. Robi się ciemno, a ruch jest okrutny. Na szczęście tym razem mamy dokładną mapę.

Z daleka widać dużą oświetloną skałę, na której jest jakaś twierdza. Kiedy byliśmy bliżej, zobaczyliśmy maszty jachtów stojących w jakiejś marinie i postanowiliśmy do niej wpłynąć. Po minięciu świateł wejściowych zobaczyliśmy, że stoją tam duże jachty żaglowe i motorowe. Kiedy wybieraliśmy miejsce do cumowania, rozległy się jakieś okrzyki, że tu nie można cumować i że musimy się stąd wynosić. Wypływamy na zatokę z postanowieniem, że wpłyniemy do mariny Jacht Klubu, która jest oznaczona na mapie. Po wpłynięciu do basenu jachtowego plączemy się w jakichś linach, które są tu wszędzie porozciągane. W końcu udaje nam się przycumować przy pirsie, który jest oczywiście dla nas za wysoki. Rano okazało się, że Jacht Klub to obskurna przystań z jednym sanitariatem i z natryskami typu plażowego z zimną wodą.

Po śniadaniu, kiedy wybieramy się do miasta po zakupy, przybiega jakiś facet i znowu krzyczy, że to port klubowy i że nie możemy tu zostać. Teraz już tak łatwo nie ustępujemy. Po godzinie przychodzi inny facet i niesie pod pachą całe biuro. Musimy wypełnić kartę pobytu jachtu i wnieść opłatę. Okazuje się, że jest to najdroższy port, jaki do tej pory spotkaliśmy. Płacimy 30.000 lirów, bo dysponujemy tylko włoską walutą. Strasznie nas to zdenerwowało i postanowiliśmy, że zaraz po powrocie z miasta odpływamy.

Co było dalej...