Portofino - cz. VII

Jak byliśmy na Corfu w sklepie żeglarskim, gdzie kupiliśmy upragnioną przez Marcina "cebulę", widzieliśmy bardzo ładnie opracowane przewodniki żeglarskie, w których były opisane mariny i kursy podejściowe. Nie kupiłem ich ze względów oszczędnościowych, mimo rad Marcina. Teraz tego żałuję.

Kiedy już odjechaliśmy trochę od lądu zobaczyłem sztormujący jacht, który płynął dokładnie w stronę brzegu. Miałem w stosunku do niego duży zapas wysokości i pomyślałem sobie, żeby zmienić kurs i płynąć za nim, w nadziei, że pokaże nam drogę do jakiegoś portu. Gdyby to był jacht włoski, to na pewno bym tak zrobił, ale panuje tu dziwny zwyczaj, że nawet duże statki nie noszą żadnej bandery. Ponieważ nie udało mi się stwierdzić, jakiej narodowości jest jacht, pozostałem na poprzednim kursie. Wiem, że ta decyzja spowoduje, że będziemy o dobre 24 godziny dłużej w morzu, ale trudno. W sztormie najbezpieczniej jest w porcie albo na pełnym morzu. Wiatr skręca na południowy i jeszcze się wzmaga, a fala jest coraz wyższa. Marcin przejmuje wachtę a ja padam na koję i zasypiam.

Spałem krótko, bo zaraz budzi mnie Marcin i melduje o nowym znalezisku. W kokpicie jest ogromny kłąb cienkiej, nylonowej linki, tak że dla Marcina prawie już nie ma miejsca, a za rufą podskakuje na fali bardzo ładnie opakowany, wielki blok styropianu, do którego są przyczepione gałęzie palmowe. Tej linki jest, jak szacujemy ponad kilometr(!), jest też kilkanaście metrów ładnej liny koloru pomarańczowego. Wyplątujemy się z tego przez godzinę, pomarańczowa lina przyda się na cumę, resztę wyrzucamy za burtę.

Robi się już ciemno i szykujemy się do jeszcze jednej sztormowej nocy na morzu. Jesteśmy dokładnie w tym samym miejscu co 24 godziny temu. I znowu musimy przeciąć szlak żeglugowy statków. Oszczędzamy prąd, którego używamy tylko do zasilania logu, oświetlenia kompasu i raz na godzinę - stolika nawigacyjnego.

Płyniemy na samym foku sztormowym, ale prędkość jest i tak za duża. Cofamy się stanowczo za szybko, a nie mamy przecież dobrej wody. Zaczynam się zastanawiać, jak zmniejszyć prędkość. Stanąć w dryf przy tej fali?. W końcu wyrzucamy za rufę długą linę, która tworzy pętlę i to nas trochę hamuje.

Jakby tego było mało spotykam na naszej drodze statek. Jest jeszcze daleko, ale namiar się nie zmienia. Kiedy już powinien nas widzieć, zapalam światła, ale statek nie zmienia kursu. Jest już bardzo blisko. Świecę reflektorem w stronę statku i oświetlam żagiel. Bez żadnego skutku. Statek jest już tak blisko, że łoskot jego maszyn budzi Marcina, który zaspany wyskakuje na pokład. Musimy zrobić zwrot, co wcale nie jest sprawą łatwą, ale jest jedynym ratunkiem przed zderzeniem. Po zwrocie odchodzimy od tego cholernego statku i jego kapitana.

Skończyłem wachtę i idę spać. To znaczy wykonuję rzut na koję. W kabinie, przy zamkniętych szczelnie wywietrznikach, jest gorąco i parno. Marcin jedzie ostro i mocno podskakujemy. Budzi mnie uderzenie latarki, która jakoś wyskoczyła z jaskółki i uderzyła mnie w głowę. Zasypiam z powrotem, lecz znowu coś mi przylało i mam tego dosyć. Zresztą zbliża się moja wachta. Robi się już rano i niedługo będzie świt. Na morzu bywa tak, że im ciemniej - tym jaśniej, zwłaszcza jak się podchodzi do portu, bo wtedy latarnie wesoło mrugają i pokazują drogę. Na pełnym morzu, gdzie akurat jesteśmy, wolimy oczywiście dzień, bo wtedy widzimy nadchodzące dziady.

Po sprawdzeniu pozycji okazało się, że wywiało nas dosyć daleko. Do najbliższego portu, który jest zaznaczony na naszej mapie, mamy około 40 mil. Co prawda, decydując się na ten port, musimy cofnąć się jeszcze bardziej, ale mamy już ostatni litr dobrej wody i nie mamy żadnego wyboru. Kładziemy się więc na nowy kurs i płyniemy do Crotone.

Jest ładny, słoneczny poranek. Sztormowy wiatr, który wieje już 24 godziny, zaczyna powoli słabnąć, ale pozostaje jeszcze duża, sztormowa fala. Powoli dochodzimy do wniosku, że wbrew temu, co mówi locja, są tu trzy stany morza i wiatru. Cisza, cisza z martwą falą i wiatry powyżej 8 stopni. Morze się już trochę uspokoiło i możemy chwilę odpocząć. Na mojej wachcie przejechałem tysięczną milę i w związku z tym wydarzeniem zostaje wydane małe przyjęcie z rumem, dla pokrzepienia serc.

[ E tam, przyjęcie - tylko kawa, rum, ze trzy krakersy i szot grota ]

Szczęście nasze trwało krótko, bo zaraz przestało wiać zupełnie. Jesteśmy 15 mil od upragnionego portu. Robię szybko bilans zapasów paliwa. Wystarczy! Odpalamy silnik i z prędkością 5 węzłów jedziemy do brzegu. Po niecałych trzech godzinach jazdy na silniku przychodzi wiatr i możemy postawić żagle.

O piętnastej mijamy główki portu, wchodzimy do mariny i zaczynamy szukać miejsca do cumowania. Jest jedno przy pływającym pomoście, a co najważniejsze, widzimy obok skrzynki z prądem i kran z wodą. Cumujemy na jedynym wolnym miejscu, koło niewielkiego jachtu żaglowego z jednej strony i pływającą szafą, czyli jachtem motorowym z drugiej. Mimo zmęczenia od razu robimy próbę wody, robiąc świeżą herbatę i podłączamy się do prądu. Woda jest smaczna, więc płuczemy zbiorniki poprzez dwukrotną wymianę wody. Jest to ciężka praca, bo małą pompką trzeba przepompować 140 litrów wody. Mamy to już za sobą i możemy odpoczywać.

[ Kazio coś majstruje w kokpicie ]

Późnym popołudniem idziemy do miasta i zwiedzić marinę. Okazało się, że marina należy do Legia Navale Italiana, i że jest bardzo źle wyposażona. Jest co prawda sanitariat, ale bez natrysków i widzimy, że ludzie myją się za pomocą węży na pomostach. W mieście robimy małe bieżące zakupy i usiłujemy odnaleźć bank, ale bez skutku. Wracamy do portu. Z daleka widzimy wchodzący jacht motorowy i tak sobie pomyślałem, że na pewno stoimy na jego miejscu. Moje przypuszczenia okazały się prawdziwe. Szliśmy wolno i patrzyliśmy, co będzie dalej. Motorówka wcisnęła się jakoś pomiędzy nas i "szafę". Dopiero kiedy już przycumowali i zaczęli wystawiać klamoty, zjawiliśmy się na pomoście. Przeprosiliśmy za zajęcie miejsca i spytaliśmy, czy możemy tu pozostać. Odpowiedzieli, że im nie przeszkadzamy, ale ostateczną decyzję musi podjąć prezes ich klubu. Z ulgą przyjmujemy wiadomość, że możemy zostać, mając tu dobrą wodę i prąd.

Marcin nawet uciął sobie pogawędkę z tą miłą załogą. Obejrzeli nasz jacht i wyrazili zdziwienie, że pokonaliśmy taką trasę tak małą łódką, a kiedy dowiedzieli się, że nie mamy radia z morską częstotliwością, ani tratwy ratunkowej, to dyplomatycznie powiedzieli, że musimy bardzo kochać pływanie.

Następnego dnia śpimy do oporu. W czasie rejsu nieraz posądzaliśmy się, że trochę śmierdzimy, choć wydawało się to mało prawdopodobne, bo w miarę naszych skromnych zapasów wody - myliśmy się często. Teraz okazało się, że cuchnęła już cała łódka, a najbardziej śpiwory, które dostały trochę wody od tej fali, która zalała radio. Ponieważ w czasie upałów z nich nie korzystaliśmy, to zatęchły zdrowo. Jednocześnie wyjaśniło się, dlaczego zęza była sucha. Po prostu śpiwory i materace chłonęły wodę. Korzystając ze słońca i z suchego wiatru spadającego z pobliskich gór zrobiliśmy wielkie pranie i wietrzenie jachtu. Postanowiliśmy wypłukać sól ze wszystkiego. Najpierw śpiwory, potem wszystkie ciuchy, a na koniec materace. Z tymi materacami, jak się później okazało, to mocno przeholowaliśmy. DINO jest oblepiony pajęczyną linek i wygląda jak włoska boczna uliczka, gdzie między domami suszy się pranie. Na poczesnych miejscach, bo na fałach, wiszą śpiwory. Wiatr od lądu jest tak suchy, że zasycha nawet gardło. Wszystko schnie szybko, tylko obite skajem materace - nie. Gąbka w środku pozostaje mokra. Rozdmuchało się tak, że duża fala jest nawet w porcie i jachty pochylają się na gołych masztach. DINO pochyla się chyba najbardziej, bo niesiemy parę metrów prania.

Mamy listę rzeczy, które musimy zrobić w porcie i bierzemy się ostro do pracy. Przed południem wybrałem się na poszukiwanie banku. Dowiedziałem się, że bank jest czynny tylko trzy dni w tygodniu i że do poniedziałku jest zamknięty. Koniecznie musimy pobrać pieniądze na zakup żywności i paliwa. Chcemy wypłynąć w piątek po południu, pozostaje nam tylko bankomat. Ponieważ ja się tych urządzeń boję, po forsę wyrusza Marcin.

Kapitan włoskiego jachtu, obok którego stoimy, wręcza mi narysowaną przez jego córkę moją karykaturę z dedykacją. Jest to bardzo miłe i zachowam to na pamiątkę.

Po pewnym czasie wraca przygnębiony Marcin. Bankomat pożarł naszą Visa-kartę i już wiadomo, że jesteśmy tu uziemieni przynajmniej do poniedziałku. Ma to może tę dobrą stronę, że trochę odpoczniemy i na pewno się trochę podtuczymy. Marcin dla odprężenia po tej przygodzie z bankomatem rysuje dla załogi włoskiego jachtu rysunek przedstawiający obie nasze łódki stojące obok siebie. Jedną z wizerunkiem dinozaura, a drugą z delfinem, bo taką nazwę nosi włoski jacht. Ma trochę kłopotów z wizerunkiem delfina, ale naprawdę wychodzi mu to bardzo ładnie. Składamy podpisy i wręczamy ten malunek włoskiemu kapitanowi. Włosi częstują nas jakimś rodzimym napitkiem, a my w rewanżu polską wódką, która ich trochę zatyka. Nawiązuje się rozmowa, trochę po angielsku, trochę po włosku. Kiedy Włosi dowiadują się, jaką przebyliśmy trasę, są pełni podziwu i mówią, że musimy mieć autopilota lub samoster. Pokazaliśmy im nasze gumowe naciągi, to ich już zupełnie zatkało. Dowiadujemy się od nich wielu ciekawych rzeczy mogących nam się przydać w dalszej żegludze. Kiedy Marcin opowiedział im naszą przygodę z wodą na Corfu, wszyscy jak na komendę zrobili tfu-tfu i powiedzieli, że na Corfu jest co prawda nie trująca, ale najgorsza woda w całej południowej Europie. Włosi idą już spać, bo o czwartej rano płyną dalej. Faktycznie odpłynęli o czwartej. Słuchałem jak odchodzili z pewną zazdrością, bo oni mogą, a my nie. Poza tym z Marcinem nigdy nie da się ustalić dokładnego czasu, który można zrealizować. Zaraz po ich odejściu przekładam cumy rufowe, bo zrobiła się metrowa przestrzeń i  i DINO nie musi być tak zgniatany przez tą motorową szafę.

Śpimy, jak zawsze w porcie, długo i dopiero przed dwunastą idziemy na obwąchanie banku. Oczywiście jest zamknięty, ale mamy nadzieję, że w poniedziałek odzyskamy utraconą kartę. Wracamy do portu w samą porę, bo właśnie wpłynął do portu motorowy jacht, któremu zajęliśmy jego stałe miejsce. Ta załoga nie jest już tak miła. Mówią, że to ich miejsce i że nie mają zamiaru stać w takim ścisku. Musimy się gdzieś przestawić. Przychodzi bosman i razem szukamy miejsca. Wybór pada na koniec pomostu, gdzie pomiędzy dwoma jachtami, znowu motorowym i żaglowym, jest mała szczelina. Od gór wieje silny wiatr, który w międzyczasie wydmuchał nam do wody suszący się dywanik i wycieraczkę. Na razie nie mamy czasu na poszukiwanie straconych rzeczy, bo musimy rozwiązać problem wyrwania naszej kotwicy, która jest pod liną kotwiczną jachtu motorowego. Uruchamiamy silnik. Marcin przy sterze, ja wybieram kotwicę. Mieliśmy trochę szczęścia, bo liny się nie splątały i kotwica dała się wyrwać nie będąc całkowicie w pionie. Płyniemy na wypatrzone miejsce i rozpychając na boki dwa jachty powiększamy szczelinę ustawiając się rufą do pomostu. Nareszcie stoimy, jak nam się wydaje, na niczyim miejscu i myślimy, że stąd to już nas nikt nie wyrzuci. Myliliśmy się jednak okrutnie.

[ Marcin Usiłuje doprowadzić do porządku zalane radio ]

Po południu idziemy na spacer do miasta, a po powrocie rozpoczynamy wojnę z nieschnącymi materacami. Skacząc po nich wyciskamy wodę i kładziemy je znowu na słońce. Marcin walczy też z radiem, a właściwie z magnetofonem, który raz idzie za wolno, a raz za szybko. Nasze wysiłki nie zdają się na nic, bo z materacy znowu wycieka woda, a magnetofon chodzi, jak chce. Poddajemy się obaj i idziemy spać.

Znowu śpimy długo. Ja do dziewiątej, Marcin do jedenastej. Po śniadaniu prace techniczne. Czyścimy i sprawdzamy silnik, sprawdzamy i regulujemy też naciągi lin. Jeszcze trochę kosmetyki i DINO pod względem technicznym jest gotowy do dalszej drogi. Brak nam tylko pieniędzy na zakupy. Właściwie z nudów wymyślamy różne rzeczy. Chcę obejrzeć podwodną część kadłuba, a zwłaszcza ster i śrubę napędową. Zakładam więc maskę i płetwy i chlup do brudnej portowej wody. Z przyjemnością stwierdzam, że poza paroma odpryskami farby antyporostowej wszystko jest w porządku. Farba naprawdę jest dobra, bo nigdzie jeszcze nie obrośliśmy, a widzieliśmy parę łódek z solidnym porostem. Po wyjściu z wody - mycie pod wężem na pomoście i dla gimnastyki wyciskanie wody z ciągle mokrych materacy.

Zaczęła psuć się pogoda i po raz pierwszy zrobiło się trochę chłodno. Marcin od kilku godzin rozbiera i składa magnetofon, klnąc przy tym siarczyście. Jak to wszystko leży na stoliku nawigacyjnym, który służy mu za warsztat, to działa poprawnie, a jak się to włoży na wyznaczone miejsce, to przestaje. Tak mija niedziela. Zobaczymy, co przyniesie poniedziałek. Na razie jest ciemno, chłodno, a od gór wieje silny wiatr i widać ciemne deszczowe chmury.

Rano idziemy do miasteczka i po piętnastu minutach marszu jesteśmy w banku. Jaki znajomy widok. Do każdego okienka długa kolejka, a tempo załatwiania interesantów jest takie, że nasze banki to superekspresy. Zagadaliśmy do jakiegoś faceta, który wyglądał na informację, ale ponieważ nie mogliśmy się z nim dogadać, telefonicznie został wezwany inny facet, władający angielskim i mogliśmy przedstawić mu nasz problem. Facet wygłosił dłuższe przemówienie, poprosił o paszport i kazał czekać. Zjawił się po piętnastu minutach, zobaczyliśmy, że trzyma w ręku naszą kartę i całą stertę kserokopii z mojego paszportu. Ponieważ na zdjęciu w paszporcie wyglądam jak zawodowy kryminalista i jestem bez brody, to pan urzędnik przygląda mi się bardzo uważnie. W końcu podejmuje śmiałą decyzję i prosi mnie o podpis. Podpisuję skwapliwie. Pyta, czy chcemy podjąć gotówkę. Mówimy, że milion lirów. Okazuje się, że pobranie takiej kwoty wymaga zgody centrali w Mediolanie. Mediolan wyraża zgodę i zostajemy skierowani do długiej kolejki, trzymając w ręku cały stos papierów. Oddycham z ulgą, bo mam kartę w ręku, a pobranie pieniędzy to już tylko kwestia czasu.

Jak się okazało, czasu dwugodzinnego. Bankowcy włoscy, przynajmniej w tym banku, mają zwyczaj kserowania każdego papierka na wątpliwej jakości kserokopiarce. Kserokopiarka jest jedna, a urzędników paru. Biegają więc z tymi papierami w tą i z powrotem. W kolejce do okienka, tak jak w Polsce, można sobie trochę ponarzekać, więc Włosi nawet ze mną zaczynają rozmowę. W końcu jest forsa i radośnie idziemy po zakupy, które na miejscowym targu załatwiamy bardzo szybko. Pozostał nam jeszcze zakup paliwa.

Idziemy z kanistrem po paliwo, ale stacja jest zamknięta. Sjesta poobiednia. Tymczasem zjawia się bosman i prosi któregoś z nas do biura. Idzie Marcin. Okazuje się, że nie tylko chcą od nas opłatę za 10 dni, ale też każą nam opuścić marinę, bo ta wąska szparka, w którą się wcisnęliśmy, stanowi miejsce stałego postoju jachtu, który właśnie wraca z morza. Po wielkiej awanturze płacimy za faktyczne cztery dni postoju. Marcin ponownie idzie po paliwo i wraca zły jak osa. Okazało się że na stacji nie ma mieszanki. Kupuje dziesięć litrów benzyny i dolewa do tego jakiegoś oleju. Nie mamy pojęcia, jak nasz silnik będzie na tym pracował. Wiatru nie ma wcale, więc rezygnujemy z wyjścia w morze i przenosimy się pod falochron, na który ledwie się możemy wdrapać, żeby przywiązać cumy. Tam zostajemy na noc.

[ Dino przy wysokim nabrzeżu, wystaje tylko maszt ]

Co było dalej...