Portofino - cz. X

Na morzu jest długa fala i przeciwny wiatr, ale na razie nie pada. Piękna wyspa zostaje za rufą. Zapada zmrok, na Capri w znajomych nam miejscach zapalają się światełka, ale nie za bardzo możemy cieszyć się tym widokiem, bo wiatr i morze rzucają nas znowu na kolana. Najpierw dwa refy na grocie, później sztormowy fok, a jeszcze później już tylko sam fok. Widocznie na Capri musieliśmy bardzo nagrzeszyć. Kiedy Marcin budzi mnie o 24.00 na wachtę, widać już tylko chowającą się w morzu latarnię morską na Capri. W nocy wiatr zmienił kierunek na SE. Jest to dla nas bardzo korzystne i lecimy z prędkością 6 węzłów. Po lewej burcie zostawiamy rozświetloną wyspę Ischia i sterujemy w stronę następnego portu, czyli Fiumicino.

Widać to prawda, że na statku żaglowym nie można wpisywać do dziennika portu przeznaczenia przed jego osiągnięciem. Kiedy byliśmy już 40 mil od Fiumicino, przepływaliśmy o parę kabli od przylądka Stendardo, u stóp którego widzieliśmy marinę. Miałem taką myśl, żeby do niej wpłynąć, ale wiatr był korzystny, godzina 14.00, więc uznałem to za stratę czasu. Okazało się to wielkim błędem. Kilkanaście mil za cyplem trafiliśmy na dziwne fale, które napływały z przeciwnych stron i nakładały się na siebie. Wyszła z tego mocna kotłowanina i zaczęło nami rzucać. Z początku nie wiedzieliśmy, co się dzieje, ale sprawa się szybko wyjaśniła. Po prostu z północy szedł sztorm o sile 8 - 9 stopni. Zaczęło się nocne sztormowanie. Szliśmy na samym foku sztormowym, ale około 2.00 kiedy byliśmy 10 mil od Fiumicino, DINO zaczął jęczeć. Z żalem zrobiliśmy zwrot i zaczęliśmy jechać z wiatrem, czyli w przeciwną stronę. Jedyny port, do jakiego mogliśmy wejść w tych sztormowych warunkach, to właśnie była marina na cyplu, którą poprzednio minęliśmy. Nie będę się już powtarzał z opisywaniem nocnej, sztormowej żeglugi, ale momentami, kiedy jest się w dolinie fali i ma się kilkumetrową falę przed sobą, a następną z tyłu, to ma się tę świadomość, że jest się kilka metrów poniżej poziomu morza. DINO daje sobie z tym świetnie radę, tylko od czasu do czasu zerwana z grzywacza przez wiatr woda chlapie na wachtowego. Ponieważ żegluga jest ciężka, dajemy sobie jedno lub dwugodzinne zmiany. Ten, co schodzi pod pokład, pada w mokrym ubraniu na koję i natychmiast zasypia. Robi się widno, wiatr trochę zelżał, a my jesteśmy około 15 mil od cypla i upragnionej mariny. Patrzymy na mapę, gdzie by tu się bliżej schować. Wybór pada na Nettuno. Co prawda nie wiemy, czy jest tam marina, ale na pewno w dzień coś znajdziemy. Kiedy już zmienialiśmy kurs, ucichł wiatr. Uruchamiamy silnik i po dwu godzinach wchodzimy do dużej, ładnej mariny. W rubryce "port przeznaczenia" możemy teraz wpisać Nettuno.

[ Marina w Nettuno, las masztów, zachód słońca ]

Cumujemy w wyznaczonym przez bosmana miejscu. Jest prąd, woda i upragniony gorący prysznic. Postanowiliśmy wyspać się do syta. W nocy budzę się i nie za bardzo wiem, dlaczego. Okazało się, ze jest mi po porostu zimno. Po raz pierwszy w tym rejsie szukam czapki, żeby ogrzać swoje wysokie czoło. Rano, to znaczy o 10.00 wyspani i wypoczęci, doprowadzamy jacht do wzorowego porządku. Tankujemy paliwo i jesteśmy gotowi do startu. Pogoda jest słoneczna, nawet jest wiatr, ale do Fiumicino jest około 30 mil więc przed nocą nie zdążymy. Postanowiliśmy, że zostaniemy na noc i wyjdziemy o świtaniu.

Wstajemy jeszcze po ciemku. Śniadanie i gdy tylko zaczęło robić się jasno, ruszamy. Z początku mamy nawet dość korzystny wiatr, który pozwala nam jechać do 3,5 węzła. Po dwóch godzinach wiatr ustaje i dalej jedziemy na silniku. Morze zrobiło się jak lustro i aż nie chce się wierzyć, że jest to to samo morze, które dało nam taką szkołę dwa dni temu. Po czterech godzinach jazdy wchodzimy do Fiumicino. W marinie na początku kanału nie bardzo możemy znaleźć miejsce, ale w końcu wciskamy się pomiędzy dwa duże, luksusowe jachty i pieszo robimy rozeznanie terenu. W dalszej części kanału spotykamy jacht Jacka, stojący burtą do nabrzeża. Natychmiast zostajemy zaproszeni do stanięcia koło OSPREY-a, burta w burtę. Niestety, aby tam dopłynąć, musimy przejść pod mostem zwodzonym, który jak się okazało, otwierają dopiero w poniedziałek o 12.00 Wróciliśmy do mariny w samą porę, by usłyszeć od miejscowego bosmana, że musimy natychmiast się wynieść. Cumujemy więc przy małym holowniku. Capitano zjawia się na swojej jednostce po godzinie i mówi, że możemy zostać na noc do 7.00 rano, bo o tej godzinie holownik wychodzi w morze. O 6.30 przestawiamy się w inne miejsce, pomiędzy motorówki, prawie pod samą budką bosmana. Dopóki się nie obudzi, będziemy mieć spokój.

Startujemy do banku, do którego wchodzi się przez bardzo małą śluzę kontrolną. Pierwsza przymiarka - drzwi się nie otwierają. Zostawiam wszystkie metalowe przedmioty w specjalnie do tego przeznaczonym sejfie, i próbuję znowu. I znowu nic. Inni wchodzą bez problemów, już ustawiła się kolejka do kasy, a ja walczę z tą cholerną śluzą. Kiedy już miałem zamiar rozebrać się do majtek, przypomniałem sobie, że mam metalową klamrę przy pasie. Dopiero kiedy stanąłem tyłem, śluza się otworzyła. W środku znowu kłopoty z moją kartą Visa. Najpierw ją oglądają ze wszystkich stron, później dzwonią w różne strony świata, a po godzinie mówią, że mogą wypłacić tylko 250 tysięcy lirów, kiedy ja chcę milion. Robimy zakupy i szykujemy się w dalszą drogę.

Przypłynięcie do Fiumicino miało i tę dobrą stronę, że poznaliśmy tu Wojtka i Ewę, którzy prowadzą wynajem jachtów i organizują rejsy dla polskich załóg. Jest to dla nas bardzo cenna znajomość. Robimy jeszcze jedną próbę podjęcia pieniędzy w następnym banku. Tym razem prosimy urzędnika o pomoc w pobraniu pieniędzy w bankomacie. Próba wypada negatywnie i teraz wiemy już na pewno, że żaden bankomat tej polskiej karty nie honoruje.

Przed godziną 12.00 idziemy pożegnać się z zaprzyjaźnionymi załogami, bo o 12.00 otwierają most i wszyscy wychodzą w morze. Wychodzimy i my. Za nami wychodzą trzy polskie jachty. Trochę wieje, oczywiście dla nas mordziak, ale stawiamy żagle. Zaraz za wyjściem z kanału towarzystwo się rozjeżdża. Wojtek na południe, Jacek na zimowisko na Karaibach - chwilowo na zachód, a my pod wiatr na północ. Wypatrzyliśmy na mapie mały porcik o wdzięcznej nazwie Santa Marinella. W prostej linii 23 mile, ale my musimy halsować, więc akurat starczy na cały dzień. Wieczorem przestało wiać, więc idziemy na silniku.

Każde wejście do obcego portu połączone jest z dreszczykiem emocji, a już zwłaszcza wejście nocą. Ze spisu świateł wynika, że na główkach portowych mają się świecić światła pionowe. Jesteśmy już blisko brzegu. Widzimy jadące szosą samochody i od czasu do czasu pędzący pociąg, a świateł nie widać. Marcin sprawdza nasze elektroniczne przyrządy, patrzy jeszcze raz na mapę, wszystko się zgadza, tylko nie ma oczekiwanych świateł. Ponieważ wszystko ustaliliśmy bardzo dokładnie, to jedziemy dalej. Kiedy już byliśmy z pół mili od brzegu, zobaczyliśmy słabe, pojedyncze czerwone światło. Jest ono dokładnie na naszym kursie, może to jednak być równie dobrze światło samochodu. Log i GPS pokazują, że jesteśmy już tylko jeden kabel od lądu. Głębokość maleje i kiedy już zaczynamy mieć małą wątpliwość, czy idziemy dobrze, odkrywa się zielone, również pojedyncze, światło. W momencie, kiedy nasza elektronika wskazywała, że musimy już być na miejscu, mijamy główki portowe. Nawigator i przyrządy nie zawiodły. Zawiodły natomiast światła wejściowe, które były w połowie wygaszone.

Jest godzina 2.00 w nocy i szukamy miejsca do cumowania. Port jest zatłoczony i jachty stoją na kotwicach tworząc duże tratwy. W końcu znajdujemy jedno wolne miejsce niedaleko dystrybutorów paliwowych. Cumujemy i szykujemy coś do jedzenia. Marcin poszedł się rozejrzeć, czy są jakieś sanitariaty. Niestety, nic nie znalazł, ale wrócił z małym, łaciatym kotkiem. Daliśmy mu trochę jeść, ale kocurkowi się widać u nas nie podobało, bo postanowił wyskoczyć na dosyć wysokie nabrzeże i oczywiście wpadł do wody. Mamy więc małą akcję ratowniczą, uwieńczoną zresztą sukcesem. Po tych wydarzeniach idziemy spać.

[ Santa Marinella, bierzemy paliwo ]

Wstajemy dość późno, bo o godzinie dziesiątej. Pogoda jest słoneczna, ciepło i brak wiatru. Już z Fiumicino chcieliśmy zrobić wypad do Rzymu, ale było tam kiepskie miejsce postoju i baliśmy się zostawić jacht bez opieki. Tu jest cicho i spokojnie, więc decyduję, że zrobimy tę wyprawę dzisiaj. Marcin jest przeciwny, więc przewiduję, i słusznie, ciężki dzień. Ale w końcu jesteśmy na stacji kolejowej. Pociąg przyjeżdża z dwudziestominutowym opóźnieniem i po godzinnej podróży jesteśmy w Rzymie. Ponieważ Marcin był nastawiony na nie, więc idzie nam trochę pod górkę. Kupuję plan miasta, a ponieważ jest już późno, więc czasu na zwiedzanie jest niewiele. Chcę zobaczyć tylko Koloseum i Watykan. Metrem dojeżdżamy najpierw do Koloseum, a później do Watykanu. Mimo późnej pory udaje mi się dostać do Bazyliki, gdzie przy jakiejś polskiej wycieczce zwiedzam ją z zachwytem. Kolację jemy w pizzerii i szybko na dworzec.

Pociąg ma odjazd o 19.27, lecz zapowiadają 50 minutowe opóźnienie. Później coś jeszcze zapowiedzieli przez głośniki i oczekujący na peronie tłum rozbiegł się po całym dworcu. Nim się zorientowaliśmy, nie było już nikogo. Na własną rękę postanowiliśmy szukać jakiegoś innego pociągu. Na pierwszym peronie stał jakiś pociąg, więc odpytaliśmy, czy dojedziemy nim do Santa Marinella. Powiedziano nam, że tak, więc wsiedliśmy i czekamy. Nikt nie potrafi nam jednak powiedzieć, o której ten pociąg odjeżdża. Naraz drzwi się zamknęły i pociąg ruszył, ale w przeciwną stronę. Już chcieliśmy zabrać się do wyskakiwania, gdy pociąg się zatrzymał, trochę postał i wreszcie pojechał w prawidłowym kierunku. Znalazł się też konduktor, który potwierdził, że jedziemy dobrym pociągiem. O 22.00 byliśmy już we własnym, przytulnym domku, czyli na DINO.

Rano odwiedza nas pan mundurowy ze straży granicznej i mówi, że stoimy na stanowisku łodzi patrolowej, która niedługo wraca z morza. Teraz już wiemy, dlaczego to jedyne miejsce było wolne. Panu w mundurze mówimy, że za godzinę odpływamy i wszystko jest OK. Wyruszamy o godzinie 10.00 i trzymamy kurs na wyspę Gilgio. Wiatru brak, więc idziemy na silniku, co jest o tyle uciążliwe, że od jakiegoś czasu mamy przeciek na wale i zalewa nam komorę silnika. Co jakiś czas musimy odpompować wodę. Zaczyna trochę wiać, więc stawiamy żagle, a po paru godzinach już się refujemy. Jazda jest dosyć ostra, bo oczywiście pod wiatr. Przed świtem wiatr ucichł, a ponieważ wyspa jest już niedaleko, więc idziemy na silniku.

O 8.00 mijamy główki portowe. Oczywiście brak miejsca na cumowanie. Jest tylko jedno wolne miejsce, ale z napisem "zarezerwowane". Nie mamy jednak wyboru i cumujemy w tym miejscu. Port i wyspa są mało ciekawe, poza zamkiem, który jest na szczycie, więc po krótkim odpoczynku i zrobieniu zakupów postanowiliśmy, że wieczorem odpływamy. Jest 13 października, a trzynastka jest dla nas szczęśliwą liczbą. Ja co prawda czuję się kiepsko i łapie mnie chyba jakieś przeziębienie połączone z bólem gardła. Biorę Neo-angin i aspirynę i wychodzimy z portu.

Tym razem trzynastka nas zawiodła. Zaraz za portem silnik traci obroty i stwierdzamy brak chłodzenia. Stawiamy grota i z powrotem do portu. Jest już bardzo ciemno, więc z naprawą musimy poczekać do jutra. Po uzgodnieniu czasu wstawania nastawiam budzik na 7.00. W nocy strasznie nami kiwa, ja się mocno pocę i śpię dosyć niespokojnie. Dzwoni budzik, pora wstać. Chcę dobudzić Marcina, ale hrabia, jak czasami żartobliwie nazywam swojego pierwszego oficera, mówi, że w nocy wstawał kilkakrotnie regulować cumy i musi się wyspać.

O 9.00 bierzemy się za silnik. Padam znowu na kolana, bo praca przy silniku może odbywać się tylko w takiej pozycji, i to z głową do dołu. z  Z przykrością stwierdzam, że nie działa pompa wodna. Ewentualna naprawa jest połączona z wymontowaniem całego silnika i operacji na żywym organizmie. Otwarcie pokrywy pompy oznacza dostawanie się wody do środka. Podejmuję decyzję, że jednak spróbujemy. Silnik jest już wyjęty, obie pompy zęzowe przygotowane i zaczyna się rozgrywka. Co będzie szybsze - woda, czy ja? Otwieram komorę pompy. Woda fontanną leci do środka. Marcin pompuje, a ja usiłuję stwierdzić, co nawaliło. Pozornie wszystko wygląda w porządku, ale wirnik pompy się nie kręci. Rozbieram jeszcze raz, sprawdzam, składam i znowu nic. Marcin już nie ma siły pompować, a ja jestem cały mokry od potu. Robimy przerwę i osuszamy zalaną do połowy komorę silnika. Tylko upór Marcina spowodował to, że wymontowałem cewki zapłonowe, które na pewno zalała by nam woda.

Po następnym demontażu stwierdzam, że wirnik pompy obraca się tylko w jedną stronę, a w drugą nie. Jest to naprawdę nie spotykany w  w mojej praktyce mechanika przypadek. Na szczęście mamy stary wirnik, bo ten, co przestał działać, był nowy, założony przed rejsem. Montuję wirnik, przy okazji wymieniam też łożysko wału i uszczelniacz. Praca jest uciążliwa, bo wszystko to odbywa się w wodzie i nie zawsze widzę, gdzie wkręcić śruby. Cała ta operacja na kolanach trwała 6 godzin. Mam nadzieję, że znowu zarobiłem na jakiś poważny odpust. Czasami myślę, że z tego mojego klęczenia to już mam tych moich odpustów trochę na zapas i jak już szczęśliwie wrócimy, to będę mógł trochę pogrzeszyć.

[ naprawa silnika, Kazio na dnie kokpitu, oczywiście na kolanach ]

O godzinie 16.00 komora jest zamknięta, silnik na swoim miejscu i możemy zrobić próbę. Wszystko jest OK i po posiłku, o 18.00 mijamy główki portu wychodząc w morze. Jest ładny, księżycowy wieczór i jakby w rekompensacie za nasze trudy, zaczyna trochę wiać. Co prawda mordziak, ale równy, co pozwala jechać nam do 4 węzłów. Po nocnej, spokojnej żegludze o 8 rano wchodzimy do Porto Azzuro na Elbie. Ponieważ nie wiemy do jakiego państwa należy ta wyspa, do Włoch czy Francji, to na wszelki wypadek nie podnosimy żadnej banderki pod prawym salingiem. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że wyspa była i jest włoska. A całe to zamieszanie przez Napoleona.

Pogoda jest ładna i port sympatyczny. Zwiedzamy trochę wyspę i robimy drobne zakupy. Wieczorem Włosi z sąsiedniego jachtu, mniej więcej rówieśnicy Marcina, pytają, czy nie weźmiemy na przechowanie na jedną godzinę małego rudego kotka. Marcin się do tego bardzo zapalił, bo tęskni za Niką i kotek jest już na pokładzie. Wyrażając zgodę na to czasowe zaokrętowanie postawiłem warunek, że Marcin odpowiada za kota i w razie czego, sprząta. I to mnie uratowało. Kotek był obżarty i Marcin sprzątał dobre pół godziny, a łódka śmierdziała jeszcze następnego dnia rano.

Specjalnością Marcina w kambuzie były racuchy. Marcin, chyba ze złości na wyokrętowanego już kota, rozrobił taką ilość ciasta, że smażył te racuchy do 2 nad ranem. Ranek jest pogodny, a Marcin odsypia nocne pranie, sprzątanie i smażenie. Z Porto Azzuro wychodzimy o godzinie 10.00. Niestety, znowu nie wieje i spalamy cenne dewizy. Czasami jest trochę wiatru, lecz zanim zdążymy postawić żagle, wiatr zanika.

Znany polski żeglarz, Andrzej Urbańczyk, opisując swój samotny rejs dookoła świata zatytułował swoją książkę "Cisze i sztormy", a u nas jest dokładnie odwrotnie. Morze wygładziło się jak lustro i nie mając innego wyboru, idziemy na silniku, zostawiając za sobą kilwater pięknie błyszczący w świetle księżyca.

Idziemy do najbliższego portu, jakim jest Livorno. Jest to duży port handlowy, porównywalny z Gdynią. Oczywiście nie mamy planu portu, i jak zawsze brak pewności, czy znajdziemy w nocy marinę. Kiedy już byliśmy bardzo blisko jednego z trzech wejść do portu, Marcin wypatrzył wystające zza falochronu maszty jachtów. Lecz o tej porze roku nie jest takie pewne, czy nie są to maszty jachtów stojących na lądzie, bo wejścia do tej mariny jakoś nie widać. Kiedy już chcieliśmy z tego podejścia prawie zrezygnować, pojawiła się łódź rybacka, która przepłynęła koło nas i wpadła w jakąś dziurę. Zaraz pokazała się jednak znowu, już za falochronem, i to naprowadziło nas na wąskie, kilkumetrowej szerokości, nieoświetlone wejście do mariny. O 1.30 cumujemy do nabrzeża.

Marina jest dosyć nędzna i nawet nie widzimy żadnych sanitariatów. Po zjedzeniu posiłku idziemy spać. Wstajemy o 10.00 i po bliższym zbadaniu mariny znajdujemy w klubie płetwonurków nawet gorący prysznic. Po kąpieli idziemy nie tyle na zwiedzanie miasta, co na poszukiwanie banku, który zechciałby łaskawie wypłacić nam pieniądze. W dwóch odmawiają i dopiero w trzecim, po paru telefonach, załatwiają nas pozytywnie. Kłopot mamy z głowy, a więc drobne zakupy, zwiedzanie portu i chyba przed wieczorem ruszymy dalej.

Wychodzimy o godzinie 16.00. Trochę wieje, więc stawiamy żagle. Po dwóch godzinach halsowania jesteśmy prawie w tym samym miejscu. Do następnej mariny w ujściu Arno, gdzie chcemy spędzić noc, mamy tylko 8 mil, ale w tym tempie możemy tam być dopiero rano. Postanawiamy iść na silniku. Kiedy chcemy go uruchomić, zrywa się linka od gazu. Naprawa wymaga kłopotliwego demontażu i lutowania. Uruchamiamy silnik, a ja przy odkrytej komorze silnika, oczywiście na kolanach, robię za manetkę od gazu. Jesteśmy blisko brzegu, głębokość nie przekracza dziesięciu metrów. Nagle przy samej burcie wyskakuje z wody olbrzymi delfin. Tak blisko brzegu, na tak małej głębokości nigdy nie spotkaliśmy delfinów, więc Marcin za sterem dostał palpitacji serca i omal nie wyskoczył za burtę. Stado delfinów towarzyszy nam jeszcze trochę i odchodzi na otwarte morze.

Jest ciemno, a my musimy trafić w ujście małej rzeki, które jest nieoświetlone. Nawigacja prowadzona przez Marcina jest bezbłędna i trafiamy bez pudła. Płyniemy kawałek w górę rzeki i o 21.00 cumujemy przy drewnianym pomoście. Sprawdzamy, gdzie jesteśmy, bo pomost jest trochę przegniły. Okazuje się, że nie tak źle trafiliśmy, bo na brzegu są sanitariaty z ciepłą wodą. Jemy kolację i słuchamy radia, które nadaje ładną muzykę i piosenki z moich młodych lat. W nocy łapie mnie jakiś dokuczliwy kaszel, z którym nie mogę sobie dać rady. Dopiero parę łyżek miodu i gorące mleko załatwiają sprawę.

Rano, po śniadaniu, biorę się za naprawę. W toalecie znajduję gniazdko pasujące do naszej lutownicy i sprawy idą już szybko. W południe wychodzimy z rzeki Arno na morze. Wiatr jest taki, że przypomina nam mazurską żeglugę na Bełdanach. Wieje z różnych stron, a czasem i z góry. Sprzykrzyła się nam ta zabawa, bo i tak nie posuwamy się do przodu, więc zrzucamy żagle i od brzegu odchodzimy na silniku.

Napada na nas jakieś stado much. Walczymy przez pół godziny za pomocą packi i efekt jest taki, że dwukrotnie musimy trzepać czarny od muszych zwłok chodniczek. Jesteśmy parę mil od brzegu, a muchy przylatują dalej. Zaglądamy do "Meteorologii żeglarskiej" Czajewskiego, żeby sprawdzić, czy to może zwiastuje jakąś nagłą zmianę pogody, ale nic na ten temat tam nie znajdujemy.

Zaczyna trochę wiać, więc stawiamy żagle. Walcząc z muchami, płyniemy na słabym mordziaku na północny zachód. Mamy zamiar dopłynąć do portu La Spezia, tymczasem wiatr robi nam miłą niespodziankę i zaczyna wiać mocniej. Co prawda jest przeciwny, ale pozwala utrzymać kurs 320 stopni, który prowadzi prosto do Portofino. Marcin rzuca myśl, żeby zrezygnować z La Spezii i płynąć prosto do celu. Zgadzam się z tym absolutnie i na tężejącym wietrze i sporej fali jedziemy z prędkością dochodzącą do 6 węzłów.

Rozglądamy się jak zawsze bacznie po morzu i już w niedługim czasie jesteśmy w posiadaniu dwóch pompowanych białych odbijaczy. Nie są one w najlepszym stanie, ale wielkością nam odpowiadają, więc decyduję się zabrać je na pokład. Później okaże się, że te odbijacze uratowały DINO przed rozbiciem rufy. Zaczyna dmuchać mocniej, więc zakładamy jeden ref na grocie. Prawie jak zawsze, w nocy, przy brzegu, trafiamy na stado rybaków trałujących sieci. Jest to dla nas uciążliwe, bo oni mają bezwzględne pierwszeństwo, ale też i dobry znak, bo takie małe kutry nie wychodzą w morze, gdy ma być sztorm.

Kurs, którym płyniemy, przechodzi przez rejon ograniczonej żeglugi, gdzie odbywają się ćwiczenia wojskowe. Nie wolno tam łowić i kotwiczyć, a locja zaleca, by nie przepływać tamtędy, jeśli się koniecznie nie musi. Ponieważ ominięcie tych akwenów znacznie oddaliłoby nas od celu, podejmuję ryzyko i nie zmieniam kursu. Marcin jest pełen stresu, ale jak w sam raz jest moja wachta, więc schodzi do kabiny. Od jakiegoś czasu lata w pobliżu nas helikopter, co jest bardzo denerwujące, bo bez przerwy mruga czerwonym światłem. Po pewnym czasie odkrywają się światła jakiegoś statku, których nie mogę zidentyfikować. Statek jest jeszcze daleko, więc przestałem się tym przejmować. Kiedy jesteśmy bliżej tego dziwnie oświetlonego statku, podlatuje do niego helikopter i siada na jego rufie. Statek zaraz rusza z dużą prędkością trzymając kurs w naszą stronę. Sprawa jest ciekawa, więc wołam Marcina na pokład. Statek jest już dwa kable od nas i zaczyna iść kursem równoległym. Identyfikujemy go jako duży krążownik z armatami i innymi akcesoriami potrzebnymi do prowadzenia wojny. Okręt z dużą prędkością przepływa obok nas, ale nie podejmuje żadnych działań zaczepnych, więc odkładam naszą broń palną, czyli rakietnicę, na miejsce.

Okręt odpłynął, a my czekamy, co będzie dalej. Po godzinie okręt pojawia się znowu. Ponieważ nie nadaje w naszym kierunku żadnych sygnałów świetlnych, więc mam nadzieję, że znajdujemy się na bezpiecznych wodach. Z okrętu ponownie startuje helikopter, oddala się w kierunku brzegu i już nie wraca. Prawdopodobnie odwiózł admirała do domu, bo na tym skończyły się manewry i okręt odpłynął w siną dal.

Co było dalej...