Portofino - cz. II

A tak naprawdę to wszystko zaczęło się bardzo dawno temu, bo w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, kiedy to zostałem przez mojego przyszłego szwagra Henia zarażony żeglarstwem. Uprawiając ten piękny sport na Wiśle w Warszawie i na Jeziorach Mazurskich, jak zapewne każdy początkujący żeglarz, miałem swoje marzenia o dalekich rejsach. W początkach lat sześćdziesiątych była często nadawana przez Polskie Radio wpadająca w ucho liryczna piosenka o niespełnionej miłości, ale też i o malowniczym porcie w Portofino we Włoszech. Tak się złożyło, że w tym samym czasie dostałem w prezencie duży ścienny kalendarz, w którym było ładne, kolorowe zdjęcie malowniczego porciku rybackiego. To właśnie zdjęcie przedstawiało rynek i port w Portofino. Piosenka, którą często nuciłem i urok tego zdjęcia sprawiły, że pomyślałem sobie, że byłoby piękną rzeczą, gdybym kiedyś mógł z własnego jachtu rzucić kotwicę w tym porcie. W tym okresie mojego życia marzenie to było tak nierealne, że mogłem je zachować tylko w głębi serca.

Mijały lata, a ja uprawiając żeglarstwo na poczciwej "omedze" od czasu do czasu oglądałem stare już zdjęcie mojego wymarzonego portu. Na początku lat siedemdziesiątych dotarły do Polski wieści o jachtach z laminatów i o prostocie ich budowy. Koledzy z mojego klubu nurkowego "Wrak", którzy byli też zapalonymi żeglarzami, rzucili myśl, żeby zbudować jacht w oparciu o tę nową technologię. Wybór padł na konstrukcję Witolda Tobisa. Był to bardzo zgrabny, kabinowy jachcik o wdzięcznej nazwie "Giga" z ożaglowaniem o powierzchni 18 metrów kwadratowych. Koledzy klubowi poszli do Yacht Klubu Polskiego w Warszawie na praktykę przy laminowaniu i już w niedługim czasie stali się dobrymi fachowcami w tej dziedzinie. Powstała też myśl o zrobieniu własnej klubowej formy, gdyż do budowy było sporo chętnych. Na prośbę kolegów konstruktor wprowadził pewne zmiany i już w niedługim czasie klub stał się posiadaczem formy, z której zaczęły powstawać skorupy jachtów. Tak się złożyło, że kiedy koledzy laminowali kolejne sztuki, ja trudniłem się praniem pieluch i pielęgnacją mojego synka Marcina. Siłą rzeczy moje plany zbudowania jachtu zostały odsunięte na czas nieokreślony.

Po paru latach, kiedy Marcin już trochę podrósł, po dość mozolnych poszukiwaniach starej, klubowej formy, bo "Gigi" już wyszły z mody, mogłem rozpocząć budowę własnej łodzi. Przy pomocy kolegów wylaminowałem kadłub i już sam przystąpiłem do zabudowy. Budowa zajęła mi dwa lata i w roku 1981 nastąpił radosny moment chrztu i wodowania. Jacht otrzymał nazwę "DINO", od dinozaura, bo była to ulubiona zabawka - maskotka mojego syna. W tym momencie mogłem odkopać moje dawne marzenia i drobnymi kroczkami posuwać się do przodu. Spędzając urlopy na Mazurach i pływając po Zalewie Zegrzyńskim ulepszałem łódkę nabierając do niej pełnego zaufania wierząc, że może sprostać mojej morskiej wyprawie.

Następny krok, to zrobienie wózka do transportu. Ponieważ jestem mechanikiem, zaprojektowanie i wykonanie wózka nie nastręczyło mi wielu trudności. Na złomowisku kupiłem dwa przednie zawieszenia od samochodu marki Żuk, trochę stalowych ceowników i konstrukcja była gotowa. Największe trudności były ze zdobyciem odpowiednich kół, gdyż był to okres, kiedy wszystko trzeba było zdobywać, a nie kupować. Konstrukcja wózka okazała się bardzo udana i łódka jechała na nim tak samo dobrze, jak pływała. Do pełnej realizacji moich marzeń potrzebny był jeszcze samochód, mogący pokonać góry i trochę bardziej dorosły mój syn, który na razie szkolił się w rzemiośle żeglarskim. No, i oczywiście pieniądze, których ciągle było za mało. Sprawa i tak uległa odłożeniu, bo w międzyczasie wybuchła wojna jaruzelska i były inne ważniejsze sprawy. Wojna szczęśliwie się skończyła, a mnie udało się kupić na przetargu coś, co kiedyś było terenowym samochodem produkcji rumuńskiej, czyli ARO 244, które w momencie zakupu przedstawiało smutny wrak samochodu. Po rozłożeniu tego wszystkiego na czynniki pierwsze, weryfikacji i ponownym zmontowaniu z pewnymi zmianami konstrukcyjnymi, a zwłaszcza wymianą silnika, uzyskałem całkiem dobry samochód, który świetnie sobie radził z holowaniem łódki nawet w górzystym terenie.

Właściwie wszystko już było gotowe i można by wyruszyć, gdyby nie brak gotówki. Podejmując różne dodatkowe prace, żeby nie obciążać funduszu rodzinnego, zacząłem gromadzić pieniądze na wyprawę. Trochę to trwało, ale przez trzy lata intensywnej pracy udało mi się zgromadzić kwotę, która by starczała na skromne wyposażenie nawigacyjne jachtu jak również realizację wyprawy. Marcin w tym czasie też nie próżnował i odbył na klubowym jachcie s/y "POLONIA" trzy rejsy po wodach Bałtyku i Morza Północnego, podwyższając swoje umiejętności żeglarskie, zwłaszcza w zakresie prowadzenia nawigacji. Jak się później okazało, były to dobrze zainwestowane pieniądze, bo w czasie naszej wyprawy miałem dobrze wyszkolonego morskiego żeglarza i nawigatora. Po tych wszystkich wieloletnich przygotowaniach znaleźliśmy się na Adriatyku...

Co było dalej...