Portofino - cz. III

"DINO" płynie pod pełnymi żaglami i osiągamy prędkość do pięciu węzłów. Zaczynamy przyzwyczajać się do morskiej żeglugi. Na razie nie ma to jeszcze pełnego rytmu morskiego, bo to i owo sprawdzamy i poprawiamy, ale jesteśmy zadowoleni. Zapoznajemy się z działaniem naszego logu i echosondy, które zostały zamontowane na dwa dni przed wyjazdem z Warszawy. Oba te przyrządy są naprawdę nieodzowne przy uprawianiu morskiej żeglugi i pozwalają uniknąć nam wielu stresów.

Robi się ciemno i zaczyna się pierwsza noc na Adriatyku. Płyniemy w odległości około 10 mil od brzegu. Wieje równy wiatr, latarnie wesoło do nas mrugają i frajda jest duża. Marcin zostaje na wachcie, a ja idę spać. Przy tej niewielkiej fali i rytmicznym kołysaniu, koja jest jak najlepsza kołyska. Zasypiam natychmiast. Z głębokiego snu wyrywa mnie głos Marcina. Trzeba zmienić przedni żagiel, bo trochę przywiało i płyniemy ponad 6 węzłów. Po zmianie genuy na foka marszowego idę spać dalej. O 24.00 przejmuję wachtę, noc jest ciemna i tylko niedaleki brzeg jest rozświetlony nadbrzeżnymi latarniami. Ruch statków jest stosunkowo mały i wachta mija spokojnie. O czwartej zdaję wachtę, robię coś do jedzenia i picia dla Marcina i dalej w kimono. Do Wenecji pozostało nam jeszcze około 15 mil. Marcin okazał się dobrym nawigatorem i kiedy obudziłem się o godzinie ósmej, byliśmy już u wejścia do laguny weneckiej.

Razem z nami wchodzi też spory niszczyciel. Wcześniej na morzu zawarliśmy porozumienie o wzajemnej asekuracji. Oczywiście to żart, ale prawdą jest, że niedaleko toczy się prawdziwa wojna i to jest dla nas, spędzających urlop na tych pięknych akwenach, bardzo przykre. Wypatrujemy - po wystających masztach - mariny i po paru minutach, płynąc na silniku, jesteśmy już na miejscu.

[ Pierwszy port - Wenecja ]

Pierwszy skok mamy już za sobą i po przycumowaniu, zjedzeniu śniadania - idziemy zwiedzać Wenecję. Jest bardzo ciepło, a w uznanych miejscach Wenecji jest taki tłok, że rezygnujemy ze zwiedzania zabytkowych wnętrz i zwiedzamy tylko samo miasto. Podziwiając Wenecję rozglądamy się po sklepach, bo przed następnym skokiem, który zaplanowaliśmy na osiem dni, musimy uzupełnić zapasy żywności, a zwłaszcza pieczywa, a to okazało się nie lada problemem. W Wenecji można dostać wszystko do picia i jedzenia w różnych restauracjach i kafejkach, ale znalezienie sklepu ogólnospożywczego to już sztuka. Błądzimy po różnych zakamarkach i nawet sklep znaleźliśmy, niestety przerwa urlopowa. Z zaplanowanych zakupów udaje nam się kupić wtyczkę do naszego kabla, co umożliwi nam ładowanie akumulatorów w portach. Zmęczeni tłokiem i upałem, bo już jest 36 stopni, wracamy do mariny. Po obiedzi i e, kiedy się trochę ochłodziło, wyruszamy na dalsze poszukiwania sklepu spożywczego. Znajdujemy, ale jest już zamknięty. W końcu w jakiejś małej uliczce udaje nam się kupić trochę pieczywa, mleko i margarynę. Wracamy z tymi zdobyczami do portu. Wokół Wenecji zaczęły krążyć burze. Jest już ciemno i niebo od czasu do czasu rozświetlają błyskawice. Marcin idzie umyć głowę, a ja kładę się spać. Zasypiam natychmiast ale zaraz budzą mnie strugi deszczu. Częściowo rozbudzony zamykam suwklapę ale zapomniałem, że jest jeszcze otwarty przedni luk. Kiedy wrócił Marcin, miał już zalany śpiwór i materace. Z tym śpiworem to miał pecha, bo do tej pory sypiał pod kocem, ale właśnie na tę noc wybrał sobie śpiwór.

Przez parę nocnych godzin leje jak z cebra, ale ranek dnia następnego jest słoneczny i możemy wysuszyć zmoczone rzeczy. Marcin wyruszył do miejscowej Admiralicji po zakup brakujących map. Kupuje dwie mapy, które są dosyć drogie, ale zakup ten zapewni nam dalszą bezpieczną żeglugę. Po załatwieniu formalności portowych, które ograniczają się do wniesienia opłaty za postój, o godzinie 14.00 wychodzimy z portu. Płyniemy na silniku. Pogoda słoneczna, wieje lekki wiatr, ale gdzieś w oddali słychać grzmoty.

Przez lagunę wenecką płynie z pełną prędkością duża motorówka i ciągnie za sobą sporą falę. Jedna z tych fal tak chlupnęła, że trochę zalała nam przedni luk, który był otwarty i znowu mamy zalany śpiwór i materace, ale tym razem słoną wodą. Po wyjściu z laguny stawiamy żagle. Genua i grot. Wiatr słabiutki, ledwie wieje i wolniutko płyniemy na południe. Nad Wenecją pojawiają się błyskawice. Wygląda jednak na to, że burza przejdzie bokiem. Chcemy jak najszybciej oddalić się od lądu. Błyska się już wszędzie nad brzegiem, ale na morzu jest spokojnie. Jak tylko wypłynęliśmy z laguny na Adriatyk, to wypiliśmy po kieliszku nalewki, a jeden kieliszek wylałem za burtę dla bogów Neptuna i Posejdona, bo nie bardzo wiedzieliśmy, który z nich tu rządzi.

Chyba popełniłem błąd, wylewając tylko jeden kieliszek dla dwóch bogów, co prawda występujących w jednej osobie, bo bogowie postanowili dać nam wycisk. Najpierw przyszedł silny szkwał, na szczęście od rufy. Zrzucamy oba żagle i na samym maszcie robimy około 4 węzłów. Na szczęście płyniemy na pełne morze i oddalamy się szybko od brzegu. Zaczęło padać i pioruny walą jak walczące ze sobą strony w niedalekiej Jugosławii. Stawiamy w ulewie sztormowego foka i jedziemy, aby dalej od lądu. Po jakimś czasie, kiedy trochę ochłonęliśmy z wrażeń, stawiamy grota z dwoma refami. Burza już przeszła, ale pozostała spora fala. Po zjedzeniu posiłku zaczęliśmy robić klar i wszystko dokładnie mocować. Błyska się dokładnie wszędzie. Już zrobiło się ciemno, ale w błyskach widać jeszcze zarys lądu. Po paru godzinach dopadła nas następna burza, ale już byliśmy trochę zahartowani i przygotowani na przyjęcie wiatru.

Jeszcze przed wodowaniem ustaliliśmy, kto jest kto. Podział jest taki: ja jestem kapitanem i głównym kukiem, a Marcin pierwszym oficerem odpowiedzialnym za nawigację i zaopatrzenie. Podział wacht jest następujący. Pierwsza wachta - ja, druga - Marcin. Wachty dzienne są sześciogodzinne, od 8.00 do 14.00 i od 14.00 do 20.00, pozostałe po cztery godziny. Taki podział jest korzystny, bo ilość wacht jest nieparzysta i wachty przesuwają się w czasie. Teraz jest moja wachta, więc Marcin przebrał się w suche rzeczy, puścił pawia, bo ostro kołysze, i poszedł spać. Wszystkie luki szczelnie zamknięte, a ja w sztormiaku, bo oczywiście leje, płynę razem z tą burzą. Ciemno jest jak diabli i prawie nie widać dziobu. "DINO" skacze na fali jak korek od butelki, ale rwie do przodu. Wszystko jest OK i aby dalej od lądu! Po dwóch godzinach przestaje padać i pokazuje się jasny księżyc. Teraz wszystko widać jak na dłoni, to znaczy dookoła rozhuśtane morze, bo lądu już nie widać. Tak naprawdę to nie wiem, co było lepsze, czy ta jazda po ciemku, czy teraz, jak widać nadchodzące wysokie fale i załamujące się grzywacze. Po zmianie wachty chcemy napić się kawy. Dotychczas robiliśmy kawę w ekspresie, który swą budową przypomina wieżę. Dokładnie, kiedy już się ta wieża zagotowała, to się wywróciła. Trzeba było przejść na biurowy system parzenia, co na tej fali też nie było łatwe. Ale kawę w końcu wypiliśmy. Wiatr się uspokoił i powitał nas piękny wschód słońca. Jak się później okazało, był to chyba jedyny wiatr, który wiał z dobrego dla nas kierunku. Wiatr całkiem osłabł i skręcił na SE, czyli mordziak. Suszymy wszystko w słońcu i wy ciągamy wnioski z minionej nocy.

Ustalenia są takie, że w nocy i zawsze kiedy jest tylko jedna osoba na pokładzie, ciągniemy za sobą dwudziestometrową pływającą linę. W ciężkich warunkach sternik przypięty jest pasem bezpieczeństwa, a zmianę żagli wykonujemy obaj. Tak sobie pogadaliśmy i prawie nie posuwając się do przodu, zszedł nam cały, znów bardzo ciepły, dzień.

Zanosi się na bardzo ładny zachód słońca, a my dokładnie stoimy w miejscu i zastanawiamy się, jak nie pompując pontonu zrobić zdjęcie jachtu na tle zachodzącego słońca. Wpadłem na pomysł, że zrobię to z wody opierając aparat na kole ratunkowym. Przed chwilą po myciu i kąpieli zmieniłem kąpielówki na suche, ale znowu wskoczyłem do wody. Marcin przygotował aparat i odpływając na pewną odległość od jachtu zrobiłem dwa zdjęcia. Trochę jeszcze popływałem i wdrapałem się z powrotem na pokład. Kiedy znowu zmieniałem kąpielówki, zobaczyłem, że w odległości około dwudziestu metrów od nas wystaje z wody coś czarnego. Zażartowałem, ze ktoś mnie podgląda. Marcin powiedział, że jest to na pewno plastikowa torba ze śmieciami, które tu czasami pływają, ale ja postanowiłem to sprawdzić. Kiedy już miałem odwiązywać wiosła, okazało się, że tego czarnego przedmiotu już nie ma. Ponieważ była absolutna cisza i Adriatyk wyglądał jak lustrzana tafla, nie mogło to nigdzie zdryfować. Zaczęliśmy się rozglądać i zobaczyliśmy to coś z drugiej strony łódki. Okazało się, że to pływa i nurkuje. A po jakimś czasie bezszelestnie zniknęło w głębinie. Ze znanych mi stworów morskich mogła to być tylko duża orka, która wystawiła swój lśniący, czarny łeb z wody. Wniosek z tego taki, że nawet na środku Adriatyku nie można zdejmować kąpielówek, bo nigdy nie wiadomo, kto na to patrzy. W każdym bądź razie postanowiliśmy bardziej się rozglądać przed wejściem do wody.

[ żeglarski kicz #1 ]

Noc minęła spokojnie, prawie bezwietrznie, i nastał następny słoneczny dzień. Wcześniej ustaliliśmy, że aby nie wpaść w jakiś konflikt międzynarodowy z powodu toczącej się wojny, będziemy płynąć raczej środkiem Adriatyku, żeby nie zbliżać się do Jugosławii. Tego dnia wiatr okazał się dla nas mało przychylny, bo nie dość, ze słaby, to jeszcze przeciwny do naszej trasy. Około południa zobaczyłem wyłaniającą się z morza jakąś szarą bryłę. Przez lornetkę zobaczyłem, że jest to duży lotniskowiec. Po pewnym czasie zaryczały na nim silniki odrzutowców i już za parę minut mieliśmy eskortę. Dwa myśliwce z lewej i dwa z prawej burty. Samoloty chyba sprawdziły, że nie przewozimy czołgów ani paliwa dla walczących stron, i dały nam spokój. Ponieważ do wieczora wiatr się nie zmienił, postanowiliśmy szukać szczęścia przy wybrzeżu włoskim.

Z mapy wynika, że Adriatyk od strony Włoch jest bardzo roponośny. Włosi postawili masę platform wiertniczych. W związku z tym jest bardzo duży ruch tankowców, które pływają ze wszystkich stron. Niektóre są małe, ale pojawiają się też prawdziwe kolosy. Kiedy zobaczy się taki statek, zaczyna się zabawa w widzi - nie widzi. Przeważnie udają, że nie widzą albo nie widzą nas naprawdę. Na sytuacje bardzo konfliktowe mamy przygotowaną rakietnicę, żeby odpalić w kierunku statku. Nad ranem, przy dobrej widoczności, choć było jeszcze ciemno, spotkałem się z dużym tankowcem, który szedł pod balastem, czyli wyglądał jak wielopiętrowy budynek. Przecinał nasz kurs, ale był jeszcze daleko. Były dobre warunki pogodowe. Wiał równy, spokojny wiatr i postanowiłem sprawdzić, jak to jest naprawdę z tym prawem pierwszeństwa. Szliśmy prawym halsem, połówką i nieśliśmy przepisowe światła. Musieliśmy być z daleka widoczni, ale namiar się nie zmieniał i już było wiadomo, że ktoś musi ustąpić i zmienić kurs. W odległości pół kabla od tankowca zmieniłem hals i przeszedłem za jego rufą. Wniosek stąd taki, że wszystko, co jest większe od nas, trzeba omijać z daleka. A większe jest wszystko. Nie spotkaliśmy jak dotąd czegoś mniejszego, no chyba, że modele jachtów w sklepach ze starociami.

Kiedy się już rozwidniło, zobaczyłem przed dziobem, że coś od czasu do czasu wyskakuje z wody. Okazało się, że spotkałem stado delfinów. Trochę poskakały z prawa i z lewa, a wyglądało to bardzo malowniczo. Chciałem obudzić Marcina, bo były to pierwsze delfiny, jakie nas odwiedziły, ale po dłuższym tarmoszeniu powiedział, że nie wstanie, bo delfiny widział już w telewizji. Zresztą budzenie Marcina to osobny rozdział.

W południe jesteśmy już przy wybrzeżu włoskim, ale wiatr nic się nie odmienił i dalej jest przeciwny. Patrzymy na mapę i stwierdzamy, że ta góra, którą widzimy przed sobą, to Ankona. Z wiatrem jest tu bardzo dziwnie. Wieje, zanika a potem nie wiadomo skąd przychodzi martwa fala. i wtedy jest chyba najgorzej. Na jachcie, który przewala się z burty na burtę, wszystko lata, jak zwariowane. Co by się nie przywiązało i tak się obluzuje i lata dalej. Trzeba kociej zwinności, małpiej chwytności i trochę szczęścia, żeby nie wypaść za burtę i nie oberwać guza. A takie martwe godziny są prawie codziennie. Kiedyś grzesznicy wyruszając na pielgrzymkę celem odbycia pokuty zadawali sobie różne utrudnienia, niektórzy szli na kolanach. Moja droga do Portofino też tak wygląda, bo w kambuzie jest to jedyna pozycja, w której można się utrzymać przy latających garach.

Przylądek i miasto Ankona oglądać będziemy musieli jeszcze przez dwa dni, bo wiatr prawie nie wieje. Wybierając się w rejs myślałem, że będę miał sporo wolnego czasu i nawet zabrałem kasety do nauki angielskiego. Niestety, tu wolnego czasu nie ma. Zawsze jest coś do zrobienia, poprawienia, a reszta to wachty i sen. Kołysanie i walenie fali o kadłub działa na nas wybitnie usypiająco i chociaż śpimy przynajmniej osiem godzin na dobę, to zawsze jesteśmy gotowi spać dalej.

Ze względu na panujące upały postanowiliśmy, że posiłek główny będziemy jadać około godziny dwudziestej. Tak jakoś dziwnie się składa, że o tej porze zaczynają dziać się dziwne rzeczy. A to martwa fala, a to silny podmuch wiatru, nie zdarzyło się jeszcze, abyśmy mogli zjeść razem. Ja zawsze jem pierwszy, bo mogę jeść gorące. Później je Marcin. Apropo Marcin. Marcin okazał się być znakomitym nawigatorem i żeglarzem. Często imponuje mi, kiedy na tej skaczącej łupinie, przepraszam, pięknym jachcie, zaklinowany przy stoliku nawigacyjnym wykreśla kursy i robi obliczenia, zapisując wszystko skrupulatnie w dzienniku. No, ale ja też gotuję dobrze i zmywam nawet po ciemku. Ponieważ już czwarty dzień jesteśmy w morzu, zarządzam generalne mycie. Szkopuł w tym, że nie mamy mydła, które się pieni w słonej wodzie. Jakoś dajemy sobie z tym radę, a Marcin w dwóch litrach słodkiej wody wymył nawet swoje długie włosy.

Pod Ankoną wiatru dalej nie ma więc postanowiliśmy, że mimo panującej wojny popłyniemy w stronę dawnej Jugosławii. Ale to okazało się nie takie proste, bo wiatr ucichł zupełnie. Zdając w nocy wachtę uprzedziłem Marcina, że przy łodzi pojawia się jakiś "sapacz". Myślę, że jest to duży delfin, który trzyma się blisko nas, czasami nurkując pod jachtem, co pokazuje nasza wspaniała echosonda. Towarzystwo tego zwierza w ciemną noc jest trochę denerwujące. Bo dookoła cisza, a tu naraz przy samej burcie coś okrutnie sapie i wydmuchuje z siebie powietrze. Ze snu wyrywa mnie Marcin, że jestem potrzebny na pokładzie. Trochę zaczęło wiać, ale okazało się, że na naszym kursie świeci się szereg jasnych świateł. Na pewno nie jest to żaden z pasażerskich statków, które nocą pływają oświetlone jak małe miasteczka. Z analizy mapy wynika, że jest tu czysta woda i nie może nic świecić. A jednak świeci. Na wszelki wypadek zmieniamy hals i znowu płyniemy w stronę Ankony. Rano, jak już się trochę rozwidniło, okazało się, że są to małe rybackie statki, które całą chmarą trałują sieci i są bardzo silnie oświetlone. Być może, że ten sapiący przy naszej burcie delfin chciał ostrzec żółtą rybę, jaką mógł mu się wydawać DINO, że płynie w niebezpieczne miejsce. Trochę wieje, więc postanowiliśmy w poprzek Adriatyku odpłynąć od Ankony. Nawet to nam się udaje.

Co było dalej...