Portofino - cz. IV

Jest ładna, słoneczna pogoda i ja mam wachtę. Zaczynam myśleć, co by tu zrobić, by bez przerwy nie siedzieć przy sterze. Potrzeba jest matką wynalazków, niektórzy mówią, że lenistwo, ale jakby nie było, to wymyśliłem samoster. Rzecz składa się z trzech naciągów gumowych, które są zamocowane do knag szotowych i rumpla. Nie do wiary, jak to działa! Przy kursach na wiatr, jak się później okazało, nawet do 6 stopni Beauforta, można godzinami nie dotykać steru. Gorzej to działa na kursach pełnych, ale daje ten komfort, że można na jakiś czas puścić rumpel i łódka nie zchodzi z kursu. Ankona zginęła z pola widzenia, a wytyczony kurs wskazuje, że będziemy musieli przejść między dwiema małymi wyspami, które chyba są przeznaczone do celów militarnych, bo mapa zakazuje zbliżania się do nich na mniej niż 5 mil.

[ Nasz samoster ]

Poszliśmy bliżej większej wyspy i kiedy już ją zobaczyliśmy, zaczął tężeć wiatr. Robił to bardzo grzecznie, nie napastliwie, ale tężał z minuty na minutę. Najpierw przeszliśmy na małego foka, później jeden ref na grocie. Po pół godzinie - fok sztormowy i drugi ref. Zaczęła się prawdziwa ostra żegluga. Robiło się już ciemno i musiałem podjąć decyzję, czy sztormujemy tym kursem, prowadzącym w stronę brzegu, mieliśmy w zapasie około 12 mil, czy też zmienić kurs i płynąć w stronę otwartego morza. Wybrałem to drugie rozwiązanie, które miało małą wadę, bo kurs, jaki mogliśmy utrzymać, prowadził dokładnie na mniejszą wyspę. Wiatr wiał w granicach 8 stopni a fala dochodziła już do trzech metrów. DINO szedł bardzo dzielnie i ani razu nie wzięliśmy wody na pokład. Chwała konstruktorowi za tak dzielną łódkę. Po paru godzinach takiej nocnej jazdy, odkryło się światło latarni na tej małej wyspie, którą musieliśmy opłynąć z daleka, tracąc w ten sposób cenne mile z naszego generalnego kursu. Przekazałem wachtę Marcinowi a sam poszedłem spać.

Spanie w czasie naszego rejsu jest zawsze urozmaicone, bo prawie nie zdarza się, żeby nie trzeba było pomóc wachtowemu. Sypia się na kojach dziobowych, w zależności od halsu, albo na lewej, albo na prawej i trzeba zawsze być gotowym do wyskoczenia na pokład. Kiedy się budzę, wiatru już nie ma, ale jest wysoka martwa fala, która kołysze nami tak, że wszystko jęczy.

Jak do tej pory, zawsze jest ciepło. Temperatura nawet w nocy nie spada poniżej 26 stopni, ale najgorsze jest to, że wilgotność przekracza chyba nieprzekraczalne 100%. Całe ciało się lepi a pot zalewa oczy. Jesteśmy zmęczeni przeżyciami ostatniej nocy i mamy nie najlepsze humory. Dochodzi nawet do konfliktu pokoleń, ale kiedy zaświeciło słońce i przyszedł wiatr, konflikt został uznany za niebyły.

Marcin tak już opanował sztukę nawigacji, że w każdych warunkach wiemy, gdzie jesteśmy. Nawigację prowadzimy dwutorowo. W sposób tradycyjny - zliczenie według kompasu i logu, a prawidłowość obliczeń potwierdzamy GPS-em. Odchyłki są niewielkie. GPS to naprawdę wspaniała rzecz. To małe elektroniczne pudełeczko w ciągu paru minut mówi nam wszystko, co chcemy wiedzieć. Pozycja, kurs, prędkość, odległości do zadanych punktów i jeszcze parę innych rzeczy.

Zaczyna się już ósmy dzień naszego pobytu na morzu od wyjścia z Wenecji. Właściwie mamy wszystko, za wyjątkiem świeżego pieczywa. Bułki, które kupiliśmy, nadają się już raczej do mielenia. Wpadłem na pomysł, taką suchą bułkę zawijam w wilgotną ściereczkę i już po paru godzinach bułka nadaje się do jedzenia.

Miałem małą wpadkę przy gotowaniu obiadu. Do gotowania używamy 50% wody morskiej i 50% słodkiej. Ma to tę zaletę, że oszczędzamy i sól i słodką wodę. Posiłek miał się składać z makaronu i sosu z pulpetami. Jakoś się zagapiłem i do garnka nalałem tylko wody morskiej. Ponieważ jadam pierwszy, wiec po odlaniu wody z makaronu, nałożyłem odpowiednią porcje na talerz, dodałem sos z pulpetami i zabrałem się do jedzenia. okazało się, że była to sama sól. Szkoda mi było pulpetów, a poza tym byłem głodny i jakoś to zjadłem. Dla Marcina udało mi się jakoś odsolić ten makaron, gotując go ponownie w słodkiej wodzie. Z tą słoną wodą są jeszcze i inne problemy. Wszystko, co na jachcie uważaliśmy za nierdzewne zaczęło równiutko rdzewieć, z wyjątkiem puszki i solniczki firmy Zepter. Sól zżera też ręce, zwłaszcza kukowi. Ale w sumie jest fajnie i jesteśmy zadowoleni.

Gdzieś tak koło południa wypatrzyliśmy w morzu coś czerwonego. Pływają tu zresztą bardzo różne rzeczy. Raz wypatrzyłem dużą stalową beczkę, widzieliśmy też drewniane blaty i różne inne cudeńka. Tym razem okazało się, że jest to kapok z gwizdkiem. Na szczęście bez zawartości.

[ Delfiny ]

Znowu pokazały się delfiny. Dały nam ładny pokaz różnych skoków i popłynęły w swoją drogę. Zaczyna się psuć pogoda. Błyska się i widać, że gdzieś daleko leje. Jesteśmy na wysokości Bari. Mamy cichą nadzieję, że ta burza nas ominie. Ale nas dopadła. Przyszedł cumulonimbus, dmuchnęło mocno i zaczęło lać. Refujemy grota i stawiamy małego foka, którego nazywamy pyrkafką. Po przeróbce ze starego żagla, bardzo ładnie wykonanej przez Marcina, ma on 5 metrów powierzchni, ładnie pracuje, tylko trochę trzepocze tylnym likiem, i stąd ta nazwa. Robi się ciemno. Z daleka, kontrkursem, idzie na nas jakiś statek. Marcin poszedł spać. Ja mam wachtę do dwudziestej czwartej. Sprawdzam namiar na statek i stwierdzam, że się nie zmienia. Wygląda na to, że miniemy się w niedalekiej odległości. Kiedy jesteśmy już bardzo blisko siebie, przychodzi gwałtowny szkwał. Wołam Marcina na pokład, ale to zawsze trochę trwa, bo trzeba przynajmniej założyć tenisówki. Boso, na mokrym pokładzie, to prawie pewny wypadek. Zmieniam kurs na wiatr i luzuję żagle, ale to nie pomaga. Musimy je zrzucić. Marcin już jest na pokładzie i luzuje fały. Statek, nie wiem, z jakiego powodu, zastopował tuż przy nas. Marcin zrzuca grota, który spadając dokładnie omotał mi głowę. Wykonałem niekontrolowany zwrot i walę prosto na statek. Marcin woła, żebym zrobił zwrot, ale nic nie widzę i nie wiem, w którą stronę mam ten zwrot wykonać. W końcu Marcin, który był ponad trzepoczącym żaglem, łapie rumpel i jakoś ten zwrot zrobiliśmy. Był to ostatni moment, bo wysoka burta statku była tuż tuż. Po opanowaniu fruwającego grota ruszamy dalej na samym foku. Statek, który przez zastopowanie narobił takiego zamieszania, uruchomił maszyny i odpłynął w ciemną noc.

[ Nocna wachta ]

Wiatr zmienił kierunek i wieje nam prosto z rufy. Na samym małym foku robimy około 5 węzłów. Postanowiliśmy tak płynąć, ale jest to dosyć trudne. Nie widać żadnej gwiazdy i sterować można tylko na kompas. Zboczenie z kursu powoduje gwałtowne przerzucenie foka, co strasznie odczuwa cała łódka, a na tej fali kurs utrzymać jest bardzo trudno. Marcin idzie spać, a ja jadę w tę ciemną noc. Po godzinie tej żeglugi, zamiast oświetlonej busoli, widzę już tylko jasną plamę i utrzymanie kursu jest coraz to trudniejsze. Dajemy sobie z Marcinem krótkie, godzinne zmiany, ale po jakimś czasie Marcin idzie spać. Robię sobie kawę, a po jej wypiciu ostrą gimnastykę, co pomaga mi przetrwać aż do świtu. Słońce długo nie chce się pokazać zza chmur, ale w końcu robi się widno. Dostawiamy grota z dwoma refami. Fala jest już bardzo wysoka, co nas trochę hamuje, ale i tak robimy 5 węzłów. Barometr stoi wysoko, ale czujemy, że coś się zapowiada. Przypuszczamy, że wokół nas ścierają się jakieś dwa fronty baryczne. Wiatr tężeje jeszcze bardziej i fale są już bardzo wysokie. Wieje już około 8 stopni Beauforta.

Po południu bez żadnego ostrzeżenia przychodzi gwałtowny szkwał. Czegoś takiego nigdy w życiu nie widziałem. Wiatr podrywa z grzyw fal wodę i robi się prawie ciemno. Luzuję żagle i staramy się je zrzucić. Udaje się nam to tylko z grotem. O wyjściu na pokład, żeby zrzucić foka, nie ma nawet mowy, bo nieraz kładzie nas całkiem na burtę i nawet w kokpicie jest się trudno utrzymać. W końcu startuję na dziób i udaje mi się ściągnąć tego szalejącego foka. Miota nami okrutnie, a nic nie wskazuje na to, że to się szybko skończy. Nie mamy żadnej sterowności i skaczemy w tym rozszalałym żywiole dbając tylko o to, żeby nie wypaść za burtę. O postawieniu jakiegokolwiek żagla nawet nie myślimy.

Marcin wpadł na świetny, jak się okazało, pomysł, żeby rzucić kotwicę z całą długością łańcucha i liny. Idę na dziób to zrobić. No, może nie idę, ale pełzam po pokładzie trzymając się po drodze wszystkiego, co jest pod ręką. Docieram w końcu do luku kotwicznego i udaje mi się rzucić kotwicę i całą linę za burtę. Pod nami jest prawie 1000 metrów wody, więc na pewno o nic nie zawadzimy. To trochę pomogło, bo ustawiło nas inaczej do fali. Kiedy ochłonęliśmy już trochę z wrażenia i przekonaliśmy się, że DINO jakoś sobie z tym wszystkim radzi, zobaczyliśmy, że w odległości jakiejś mili od nas jest zastopowany duży frachtowiec.

Sama myśl, że ktoś jest tak blisko, dodaje nam dużej otuchy. Ten szalejący szkwał zaczyna powoli zanikać, ale chyba dalej wieje gdzieś około 9 stopni. Postanowiliśmy postawić sztormowego foka. Fok już jest przygotowany do postawienia, ale jest jeszcze jeden mały kłopot. Trzeba wyciągnąć na pokład 50 metrów liny, 10 metrów łańcucha i kotwicę. Znowu czołgam się na dziób, który wykonuje szalone piruety i zaczynam ciągnąć. Po wyciągnięciu czterdziestu metrów liny mam już pościeraną skórę na palcach i nie mam już siły na resztę. Pozostałą część, razem z kotwicą, wyciąga Marcin. Stawiamy foka i sztormujemy z wiatrem. Dopiero, jak ruszyliśmy w dalszą drogę, frachtowiec też odpłynął.

Dziękuję Ci, nieznany Kapitanie, że zatrzymałeś tak duży statek, żeby zobaczyć, czy damy sobie radę z tym potężnym szkwałem. Wiem, że te podziękowania nigdy do Ciebie nie dotrą, ale jeszcze raz - dziękuję!

Dużym brakiem naszego wyposażenia jest brak radia z morską częstotliwością. Dałoby to nam możliwość łączności ze statkami, jak również odbioru komunikatów pogodowych.

Po dość burzliwej nocy, po wschodzie słońca, wiatr się ustalił, i wieje w granicach 5 - 6 stopni. Jest duża fala, która układa się dość dziwnie i sprawia wrażenie, jakby przychodziła z dwóch różnych kierunków. Płyniemy sobie po tych falach dosyć raźnie na małym foku i grocie z dwoma refami. Kierunek wiatru zrobił się dla nas prawie korzystny, i wygląda na to, że do Brindisi będziemy wchodzili w nocy. Jest to dla nas bardzo niekorzystne, bo właśnie ta mapa jest najstarsza, bez aktualnej korekty i nie wiemy, jakie nastąpiły zmiany. Postanowiliśmy, że po podejściu pod Brindisi, przeczekamy do rana, przed wygaszeniem latarni ustalimy, gdzie jest wejście do portu, i już przy dziennym świetle wpłyniemy. Plan był prosty i klarowny, ale nie do zrealizowania w tak prostej postaci. Świateł w mieście, jak mrówków. Ostro przyświeca nam jeszcze dużym gazowym płomieniem petrochemia i trudno jest w tym oświetleniu wyłowić światła nawigacyjne. Ponieważ jest to niedzielny świt, jest bardzo duży ruch statków i cały czas musimy mieć zapalone światła nawigacyjne.

Jeszcze przed świtem zaczęły wysiadać nam akumulatory. Próba uruchomienia silnika za pomocą rozrusznika nie dała rezultatu. Co prawda wiatr jest korzystny, ale wejście do tak dużego portu, przy dużym natężeniu ruchu statków, jest na żaglach mało bezpieczne. Próbujemy uruchomić silnik rozruchem ręcznym, co przy tej fali i kołysaniu nie jest sprawą łatwą, ale nawet to nam się udaje. Silnik zaskoczył i kiedy już zaczął równo pracować, wyleciał brok zatykający otwór technologiczny, i do komory silnika silnym strumieniem zaczęła lać się woda. Z takim trudem uruchomiony silnik musimy zastopować. Szybko naprawiam uszkodzenie, a ponieważ już wypatrzyliśmy, gdzie jest wejście do portu, płyniemy w tym kierunku. Silnik już pracuje, ale jeszcze płyniemy na żaglach i prawie w samych główkach wejścia do portu silnik staje i nie daje się ponownie uruchomić. Z portu wychodzi właśnie duży pasażerski statek i grzecznie czeka, aż zjedziemy na bok. Kiedy już jesteśmy za falochronem, przestaje nami kołysać, ale wysoki falochron zasłonił nam też wiatr. Marcin w alarmowym tempie, bo jesteśmy na torze wodnym, zmienia żagle na największe, a ja bezskutecznie próbuję uruchomić silnik. Cały czas na wewnętrznych wodach portowych idziemy na żaglach i trafiamy do jakiegoś basenu, w którym stoją okręty wojenne, ale na pokładach jest spokojnie i widać, że nie mają zamiaru do nas strzelać. Na szczęście wypatrzyliśmy też maszty jachtów i cumujemy przy pomoście mariny. Jesteśmy tak zmęczeni, że jak tylko sklarowaliśmy jacht, postanowiliśmy trochę posiedzieć dla odpoczynku. To trochę - trwało cztery godziny. Tam, gdzie kto siedział, tam padł.

Co było dalej...