Portofino - cz. IX

Ranek, prawie jak zawsze, jest słoneczny i nawet trochę wieje. Szybko szykujemy się do wyjścia. O 9 żegnamy się z uprzejmym Capitano i sycylijską mafią, oddajemy cumy i na silniku wychodzimy z portu. Ponieważ jest korzystny wiatr, a w cieśninie spodziewamy się prądów, stawiamy też grota. Połączone siły wiatru i silnika dają nam prędkość powyżej 6 węzłów. Lawirując między pędzącymi w poprzek promami, spotykając na swojej drodze różne dziwne falowania i zawirowania wody, opuszczamy w końcu Cieśninę Mesyńską. Przed nami znowu otwarte morze.

Wiatr tymczasem rozdmuchał się do 5 - 6 stopni. Zakładamy dwa refy, dostawiamy foka i z wiatrem sterujemy na północ. Robimy cały czas powyżej 6 w. Tylko patrzeć, jak na wyświetlaczu zabłyśnie 7. Jest już 6.8, 6.9... DINO drży i stęka, stara się, jak może, ale nie da rady wejść na własną falę dziobową. Nie będzie więc siódemki, ale i tak jazda jest cudowna. W ciągu jednej godziny przejechaliśmy prawie 7 mil! Żeby tak cały dzień...

Chcemy w tym przelocie dojść na Capri. Przed nami 140 mil żeglugi, oczywiście pod warunkiem, że będziemy płynąć mniej więcej prostym kursem. Jednak wiatr, jak się szybko rozdmuchał, to jeszcze szybciej ucichł i już o 14 robimy tylko jeden węzeł. Pokazało się stado małych delfinów, które wesoło sobie baraszkują. Rozglądając się za delfinami zobaczyłem wynurzający się z morza kiosk okrętu podwodnego. Jest po naszej prawej burcie w odległości 3 mil. Okręt jest już na powierzchni i kieruje się w stronę cieśniny. Oglądamy go przez lornetkę i stwierdzamy, że jest to duży, najprawdopodobniej atomowy okręt podwodny, niewiadomej bandery. A tak w ogóle, to chyba trafiliśmy na jakieś manewry, bo w niedługim czasie spotykamy jeszcze inne okręty.

Trochę zaczyna dmuchać, więc posuwamy się do przodu. W nocy zostawiamy po lewej burcie archipelag włoskich wysepek Eolie, które początkowo mieliśmy zamiar odwiedzić, ale szkoda nam wiatru, który co prawda z różnym natężeniem, dmucha z dobrego kierunku. Dalej to już normalny rytm wacht i zgadywanka, czy będzie wiało, czy nie. W dzień udało mi się nawiązać łączność z Kielcami i dowiedzieliśmy się, co słychać w Polsce i jaka jest tam pogoda. Są już przymrozki! Dla nas pocieszające jest to, że u nas jest ciepło.

Przez cały dzień, aż do późnego wieczora, nie widać żadnych statków ani okrętów, tylko czysty horyzont. Zaczynamy powątpiewać, oczywiście żartem, o naszej wiedzy nawigacyjnej i przyrządach, bo wydaje nam się, że jesteśmy na bezkresnym oceanie. Prawda jest taka, że prawie stoimy w miejscu, a wiatru jest na tyle, że dziób jest skierowany we właściwą stronę. Nawet zaczynam mieć już jakieś odpusty za swoje grzechy, bo chyba po raz pierwszy, oczywiście nie licząc portów, udało mi się ugotować posiłek nie klęcząc.

[ kicz #2 - gładkie morze, przed dziobem słońce dotyka horyzontu ]

Telepiemy się tak aż do późnej nocy. Przed 23.00 udaje się nawiązać łączność ze stacjami w Warszawie. Jest to dla nas bardzo miłe wydarzenie, bo możemy przekazać wiadomości o sobie i porozmawiać z kolegami klubowymi. Nasz przyjaciel Sewer jest niezawodny w swoim zadaniu, bo dobrowolnie przejął obowiązki stacji dyżurnej i już po paru minutach wiemy, co słychać w domu, i że wszystko jest w porządku.

W nocy podnosi się mgła i staje parę metrów nad wodą. Jest to dziwne uczucie, kiedy widzi się rozgwieżdżone niebo, a nie widać nic dookoła. Zamieniam się cały w słuch, bo w takiej sytuacji na pewno mam szansę wcześniej usłyszeć statek, niż go zobaczyć. Dobrze, że ta operacja na uszach się udała. Jesteśmy pod jakimś korytarzem powietrznym, bo przelatuje nad nami dużo samolotów. Jest to trochę denerwujące, bo najpierw słyszę odgłos pracujących silników i nie wiadomo co to jest - statek, czy samolot.

Ranek 1 października jest trochę przymglony i pochmurny. Jest ciepło i parno. Ponieważ nie musimy tak bardzo oszczędzać wody, to robimy solidną kąpiel. Najpierw na zmianę pływamy w morzu rozglądając się bacznie, czy nie widać płetwy rekina, a później spłukujemy sól słodką wodą. Jest to naprawdę dla nas duża frajda. O 12.30 mamy łączność z zawsze niezawodnym Sewerem. Przekazujemy informację o swoim położeniu i zadajemy pytania do domu, a zwłaszcza Marcin jest ciekawy, czy go nie ściga wojsko. Ponieważ nie ma wiatru, a i tak musimy podładować akumulatory, więc dalej idziemy na silniku.

Wieczorem pojawiają się jakieś światła. Płynie to dokładnie na nas. Wiemy, że nie jest to statek, bo jest małe. Oświetlamy żagle halogenem. W odpowiedzi zapalają też reflektor u siebie i tak sobie świecimy po oczach. Jesteśmy na wodach międzynarodowych, nie może to być żadna kontrola, a więc co? Kiedy już jesteśmy bardzo blisko, okazuje się, że jest to rybak, który jak w sam raz postanowił wydać sieci dokładnie koło nas. Rybak ma pierwszeństwo, więc musimy mu ustąpić z drogi. Tymczasem, jak to zawsze w sytuacjach podbramkowych, zacichł wiatr i jesteśmy trochę bezradni. Rybak wydał już sieci, na szczęście mają świetlne pławki, i zaczął trałować. My postanowiliśmy poczekać, aż się sprawa wyjaśni. Tymczasem przyjechał jeszcze niewielki stateczek i dwa inne kutry rybackie. Statek zastopował, my stoimy, tylko rybacy zaczynają swoją robotę. Minęła dobra chwila i sytuacja się nie zmienia. W końcu w obawie, że jednak nas mogą wyłowić, uruchamiam silnik i odpływam od tego towarzystwa. Przechodzimy za rufą statku, który zresztą też zaraz ruszył i sprawa się dla wszystkich wyjaśniła. Parę godzin temu myślałem, że jesteśmy sami na tym morzu, a tu naraz okazało się, że może być tak tłoczno.

Niedziela 2 października jest upalna i bardzo parna. Oczywiście wiatr jest bardzo słaby albo nie ma go wcale. Dzień mija spokojnie i późnym wieczorem dopłynęliśmy do zatoki Salerno. Jesteśmy w odległości 15 mil od Capri i nawet widzimy latarnię mrugającą z tej wyspy, czekamy na wiatr i rozważamy sprawę, czy czekać do rana, czy iść dalej na silniku. Postanowiliśmy jednak czekać. Marcin jakoś nie może usnąć, bo w dzień solidnie sobie pospał, więc siedzimy w kokpicie i prowadzimy pogaduszki. Morze jest prawie jak lustro i widzialność jest niezła.

W pewnym momencie za rufą usłyszeliśmy straszny szum, coś takiego, jakby z góry lała się woda do morza. Skoczyliśmy na równe nogi i czekamy na jakąś niespodziewaną w tej ciszy, załamującą się falę. Ale morze jest dalej spokojne i żadna fala nie nadchodzi. Trochę ochłonęliśmy i cali zamienieni w słuch patrzymy w ciemność za rufą. Po jakimś czasie historia się powtarza, ale dźwięk dochodzi z innego miejsca. Znaczy, że się przemieszcza i cały czas jest blisko nas. Po dokładnym wsłuchaniu się w to dziwne zjawisko zaczynamy się zastanawiać... Wieloryb? Tutaj?. Może przypłynął wygrzać sobie kości tak jak i my... Wreszcie posapywanie oddaliło się na tyle, że przestało nas straszyć. Przekazuję wachtę Marcinowi i idę spać.

O 3.00 Marcin wywołuje mnie na pokład. Okazuje się, że zaczęło trochę wiać, ale znad Neapolu zbliża się burza. Z daleka widać wielkie błyski od wyładowań atmosferycznych. Marcin już wcześniej założył dwa refy na grocie. Nie wiadomo, czy ta burza do nas przyjdzie, czy nas ominie. Nauczeni jednak poprzednimi burzami zdejmujemy foka. Uruchamiamy silnik i płyniemy w stronę Capri. Uderzenie wiatru przyszło po gładkim morzu jak pociąg ekspresowy. Zaświstało z siłą 8 - 9 stopni i to prosto w nos. Lecimy po (na razie) gładkim morzu z prędkością 6 w. Wyłączamy silnik i zastanawiamy się, czy nie zrzucić zarefowanego grota. Czy to tylko jest szkwał, czy już tak będzie wiało? Poprzednio widzieliśmy trzy latarnie dokładnie wyznaczające Capri, oraz światła trzech statków, które były w pobliżu. Wiatr już nie tężał, więc postanowiłem go przetrzymać na tym zarefowanym grocie. Fala zrobiła się dosyć duża i zaczęliśmy znowu sztormowanie na pełne morze. Po chwili przyszedł taki deszcz, że nie tylko przestałem widzieć światła latarni i statków, ale też nie widziałem dziobu DINA. Ja to mam pecha. Wszystkie deszczowe historie wypadają na moją wachtę, a Marcin siedzi w kabinie i ma jak u Pana Boga za piecem. Mam na sobie tylko górę od sztormiaka, bo spodni nie zdążyłem włożyć. Jest mi żal, że znowu tracimy z takim trudem zdobyte mile i oddalamy się od celu.

Lecz tym razem było trochę inaczej, niż poprzednio. Szkwał przeszedł równie szybko, jak przyszedł i nastała cisza. Pozostała tylko martwa fala, która rzuca nami jak piłeczką. DINO kładzie się z burty na burtę w opętanym tańcu. Takie kołysanie zaraz usypia Marcina, który do tej pory był w gotowości pod pokładem. Z trudem, znowu na kolanach, ściągam z siebie mokre rzeczy i czekam, co będzie dalej. Nad Neapolem znowu widać błyski, ale tym razem burza przechodzi bokiem. Z powrotem widzę światła latarni i widzę, gdzie są statki. Uruchamiam silnik i teraz nami tak nie kiwa.

Po dwóch godzinach jazdy, o 8.30 wchodzimy do Marina Grande na Capri. Jest już prawie po sezonie i szybko znajdujemy miejsce do cumowania. Jest woda, jest prąd i ciepły prysznic, z którym rozstaliśmy się w Brindisi. Robimy klar i jak zawsze jesteśmy w centrum dyskretnego zainteresowania, bo na pewno jest to najmniejszy jacht w tym porcie. Zresztą - w każdym innym też. Marcin idzie spać. Ja mam zajęcia techniczne, których nigdy nie brakuje. Po południu zwiedzamy tę słynną wyspę kochanków. Najpierw kolejką, taką jak na Gubałówce w Zakopanem, jedziemy do miasta Capri. Są stąd piękne widoki, takie jak z lotu ptaka. Z Capri jedziemy maleńkim autobusikiem do Anacapri, czyli jeszcze wyżej. Dziwiło nas to, że te autobusy są takie krótkie, ale w czasie jazdy przestało nas to dziwić. Po prostu nie wyrabiałby się na ostrych zakrętach. Jechaliśmy nad takim urwiskiem, że Marcin zamknął oczy, bo mu się zrobiło straszno. Połaziliśmy trochę, zjazd na dół, jeść i spać, bo uradziliśmy, że jutro zrobimy sobie wycieczkę promem do Neapolu.

[ Marina Grande widziana z półki skalnej, robiącej tutaj za szosę ]

Pojechaliśmy jakimś katamaranem i przed południem jesteśmy w Neapolu. Wpadamy w taki zgiełk ruchu wielkomiejskiego, od którego już odwykliśmy, że po godzinie mamy tego serdecznie dosyć. Trafiliśmy do jakiejś zakazanej dzielnicy, gdzie ludzie są chyba wszystkich narodowości świata i wszelkich kolorów skóry. Patrzą na nas spode łba, a zwłaszcza na nasze torby. Zmiatamy stamtąd szybko i o 16.00 jesteśmy na promie w drodze na Capri. Ktoś kiedyś napisał, że "zobaczyć Neapol i umrzeć". Marcin jednak twierdzi, że lepiej umrzeć, niż parę godzin chodzić na piechotę po Neapolu. Na razie nie mamy zamiaru robić ani jednego, ani drugiego. Kabina łodzi wydaje się oazą spokoju.

Pogoda się zepsuła i w nocy padał ulewny deszcz. Co za radość, że jesteśmy w porcie, bo na pewno byłaby to moja wachta. W środę, wyspawszy się do syta, robimy sobie wycieczkę miejscową łodzią wokół wyspy, oglądając różne ciekawostki. Naprawdę jest to prześliczna wyspa. Niestety, największa atrakcja Capri, Lazurowa Grota jest nieczynna i nie mogliśmy do niej wpłynąć. Po powrocie chcemy kupić paliwo, ale okazuje się, że na wyspie jest to niemożliwe. Robimy dokładne pomiary i okazuje się, że mamy jeszcze trzydzieści litrów, więc podejmuję decyzję, że o 17.00 wychodzimy z portu.

Co było dalej...