Portofino - cz. XII

W nocy zaczął padać deszcz, zrobiło się zimno i wietrznie. W porcie jest duża fala i rzuca nami ostro. Zawieszamy na rufowych cumach prosiaka i pas nurkowy dla amortyzacji szarpnięć, a na pawęży przyczepiamy wcześniej znalezione odbijacze.

Ranek jest bardzo deszczowy i zimny. Marcin zaczyna szykować się do wyjazdu po samochód, bo ja muszę zostać na kiwającym się jachcie. Zresztą taki podział ról jest spowodowany wyborem Marcina. Kiedy siedzimy w kabinie, chroniąc się od deszczu, usłyszeliśmy huk. Wyskakuję na pokład i stwierdzam, że pękła cuma dziobowa i rufą tłuczemy o kamienne nabrzeże. Alarm na pokładzie. Marcin wyskakuje na brzeg i próbuje chronić rufę, ja rzucam kotwicę i odpalam silnik, który na szczęście zaskakuje od razu. W ten sposób naprężamy cumy rufowe odchodząc na bezpieczną odległość od nabrzeża. Udaje mi się bosakiem złapać tańczącą na fali bojkę i założyć nową cumę. Na pewno przed rozbiciem rufy uratowały nas wcześniej znalezione w morzu odbijacze. Po prostu nasze są za małe. Sytuacja na razie jest opanowana, ale pozostała jeszcze do wyciągnięcia kotwica, a ta się zaklinowała w skalistym dnie i nie chce puścić. Widać, postanowiła zostać w Portofino. Czynione przez nas próby wyrwania kotwicy nie dają rezultatu. Postanowiliśmy oddać cumy rufowe i na silniku z rozpędu wyrwać kotwicę. Ta próba się powiodła i kotwicę mamy już na pokładzie. Nauczeni tym doświadczeniem, że nie można polegać na cumach i najlepiej jest zaufać kotwicy, odjeżdżamy daleko od nabrzeża, rzucamy kotwicę i wracamy do bojki.

Marcin wieczorem jest gotowy do wyjazdu. Ustalamy sposoby łączności i odprowadzam go do autobusu. Sam w deszczu wracam na skaczący jacht i po kolacji idę spać. Rano przestaje padać i trochę się przejaśnia. Wiatr się wzmocnił i wieje prosto w zatokę. Fala jest taka, że DINO prawie cały wyskakuje z wody. Zakładam jeszcze dwie dodatkowe cumy na bojkę, podbieram kotwicę i wyskakuję na brzeg, bo na jachcie nie sposób wysiedzieć. W porcie stoją tylko dwa jachty obcych bander. DINO i superluksusowy jacht francuski, około 25 metrów po pokładzie, który jest pomalowany bardzo nietypowo, bo w granatowy marmurek. To cudeńko ma z tyłu otwieraną hydraulicznie klapę z autentycznymi schodami wyłożonymi dywanem. Portofino jest miejscowością bardzo atrakcyjną, przez którą przewija się mnóstwo turystów różnych narodowości. Właściwie trudno stwierdzić, co dla tej turystycznej braci jest większą atrakcją, czy Francuz z marmurowymi schodami, czy skaczący na fali malutki DINO. Oba jachty są często filmowane i fotografowane, z tą tylko różnicą, że czasami proszą mnie, żebym się pokazał na pokładzie, a u Francuza to się nie zdarza.

W piątek wieczorem sprawdzam jeszcze raz wszystkie cumy, uruchamiam kontrolnie silnik, i postanawiam na wszelki wypadek spać w ubraniu. Udaje mi się nawiązać łączność z Polską, ale niestety brak propagacji na Warszawę. Sobotni ranek jest naprawdę ładny. Świeci słońce, nie ma wiatru i fala w porcie się trochę uspokoiła. Załatwiam zaległą korespondencję i w oczekiwaniu na wieści od Marcina, zwiedzam malowniczą okolicę portu, bo całe miasteczko można obejść w przeciągu dziesięciu minut. Wieczorem przyjeżdża zmęczony, ale zadowolony Marcin. Samochód zostawił na parkingu autobusowym gdzieś między Santa Margeritą a Portofino. Jemy kolację i jeszcze raz idziemy na nocny spacer po miasteczku.

W nocy pogoda zepsuła się ponownie i zaczęło padać. W deszczu sprawdzam cumy i mokry wciskam się z powrotem do ciepłego śpiwora. Ustaliliśmy, że w dzień przestawimy samochód i łódkę do mariny w Rapallo, bo tam Marcin znalazł dogodne warunki do slipowania. Pada ciągle równo i nie widać, żeby się to szybko zmieniło. Marcin wyrusza przeprowadzić samochód, a ja na jachcie czekam na jego powrót i na poprawę pogody. Przez radio z samochodu Marcin zgłasza, że już uzgodnił z kapitanatem warunki slipowania. Ustaliliśmy, że zaraz po powrocie, bez względu na pogodę, wychodzimy do Rapallo, żeby nareszcie wszystko było razem. Samochód, wózek i DINO.

Wraca Marcin, deszcz leje równo, więc po raz pierwszy w tym rejsie zakładam kompletny sztormiak, łącznie z kaloszami i o godzinie 15.00 oddajemy cumy. Wybieram, z tego dla mnie historycznego miejsca, kotwicę i na silniku idziemy do oddalonego o 5 mil Rapallo. Za rufą, w lejącym deszczu, zostaje Portofino, a my na długiej, posztormowej fali o godzinie 16 wchodzimy do portu. Wszystko mamy doskonale mokre, ale przestało już padać. Widać deszcz nie lubi mojego sztormiaka. Po zjedzeniu posiłku i zwiedzeniu portu idziemy spać.

Ranek jest o dziwo słoneczny, więc wywlekamy wszystkie mokre rzeczy na pokład i keję. Wciągamy na samych fałach żagle, żeby to wszystko nam trochę przeschło. O godzinie 12.00 opuszczamy banderę i to już jest koniec tej naszej morskiej przygody. Zdjęcie takielunku i slipowanie odbyło się bardzo sprawnie i już o godzinie szesnastej jesteśmy gotowi do drogi. Pozostała jeszcze drobna sprawa, zrobienie zakupów i wymiana waluty. Jak zawsze jest problem ze znalezieniem sklepu, a zwłaszcza z pieczywem. Zakupy zrobione, waluta - niewymieniona, bo nie ma gdzie, i prawie bez lirów o 18.00 wyruszamy na trasę.

[ Marcin ze zdobycznymi odbijaczami, cumą i kamizelką ]

[ Dino na przyczepie gotowy do drogi powrotnej ]

Po wyjechaniu z miasta przy większych podjazdach okazuje się, że buksuje nam sprzęgło, więc po przejechaniu pięćdziesięciu kilometrów zatrzymujemy się na noc na parkingu przy stacji benzynowej. Rano regulacja sprzęgła i ruszamy dalej. Cały czas wspinamy się do góry i zaczyna przegrzewać się silnik. Powodem jest cieknąca pompa wodna. Zatrzymujemy się na stacji, żeby trochę ostudzić silnik, bo zaczęła lecieć para spod maski. Mamy mało paliwa i prawie nic lirów. Na stacji jest wywieszka, że honorują też Visa-kartę. Na wszelki wypadek upewniamy się u sprzedawcy, czy to prawda. Mówi, że tak. Podjeżdżamy pod dystrybutor i lejemy do pełna. Przy płaceniu okazuje się, że nasza karta nie ma autoryzacji banku. Na szczęście okazało się, że wystarczy nam marek, i w ten sposób problem został rozwiązany. Dalej jedziemy już bez większych przygód, ale wieczorem udaje nam się przestrzelić zjazd z autostrady na Wenecję i zafundowaliśmy sobie wieczorną przejażdżkę w godzinach szczytowego ruchu przez Padwę. W końcu udało nam się wydostać na właściwą autostradę i zatrzymujemy się na noc na jakimś parkingu.

Rano, przy ładnej, słonecznej pogodzie, ruszamy w stronę granicy. Przed granicą pogoda zaczyna się psuć, Alpy witają nas deszczem, a na granicy mamy kłopot, bo przez moje gapiostwo, popełnione jeszcze w Warszawie, nie mamy ważnego ubezpieczenia na samochód. Celnicy zatrzymują nasze paszporty i każą wykupić austriacką zieloną kartę za niebagatelną kwotę 1400 szylingów. Mówię, że to żaden problem, bo zaraz podejmę pieniądze z Visa-karty i sprawa będzie załatwiona. Idziemy do agencji banku na granicy, i tu niemiła niespodzianka. Polski bank odmawia autoryzacji, czego nie mogę zrozumieć, bo według mojej wiedzy mam jeszcze na koncie około 400 dolarów. Dzwonimy do Ali do Warszawy z prośbą o interwencję w banku. Po interwencji bank łaskawie godzi się udzielić kredytu. Podejmuję pieniądze, ale widać ze zdenerwowania proszę tylko o brakującą do ubezpieczenia kwotę, nie myśląc o pieniądzach na paliwo. Po załatwieniu ubezpieczenia i pożyczeniu od przygodnego warszawiaka 150 szylingów, ruszamy dalej. Jest już ciemno i zaczyna padać śnieg z deszczem, co dla nas stanowi szokujący przeskok pogodowy.

Zatrzymujemy się na nocleg dokładnie na tym samym parkingu, 100 kilometrów od Wiednia, gdzie nocowaliśmy jadąc do Włoch. Noc jest zimna i deszczowa, wszystkie nasze rzeczy są bardzo wilgotne i trochę marzniemy. Rano robię dokładny rachunek naszych potrzeb finansowych i wychodzi na to, że musimy zdobyć około 400 szylingów na zakup paliwa. Jedyna szansa, to polskie samochody. I jak zawsze mam szczęście. Podjeżdża polski autokar z wycieczką. Przedstawiam problem i już po chwili za złotówki kupuję 350 szylingów. Jest to jeszcze trochę za mało, ale za moment z drugiego samochodu kupuję jeszcze 100. Po śniadaniu tankujemy i ruszamy dalej. Na autostradzie przed Wiedniem łapiemy gumę w samochodzie. Marcin, który cały czas robi za kierowcę, zachowuje się bardzo przytomnie i mimo, że zaczęło nami trochę rzucać, zatrzymuje się na poboczu. Wymieniamy błyskawicznie koło, bo postój na autostradzie jest zawsze niebezpieczny. Po bliższych oględzinach koła okazało się, że pękła nam felga, i już do końca podróży pozostanie nam stres, że jedziemy bez koła zapasowego.

Przed nami Wiedeń. Ruch tu bardzo duży, a my mimo dokładnego śledzenia trasy mylimy drogę i tak jak w Padwie, zwiedzamy sobie całym naszym zestawem Wiedeń, z tą tylko różnicą, że jest ładny słoneczny dzień. Czechy przejeżdżamy bez przygód, z tym, że wieczorem, już niedaleko polskiej granicy psuje nam się wyłącznik świateł. Rano, za Cieszynem wymieniamy uszkodzony wyłącznik i przez Katowice, bardzo nierówną, pełną kolein drogą, tak zwanego szybkiego ruchu, dojeżdżamy do Warszawy.

O godzinie 18.00 dnia 28 października zamykamy bramę od przystani, za którą pozostawiamy nasz mały, ale dzielny jacht. Za nami 3758 km trasy lądowej, 1860 Mm w ciągu 760 godzin żeglugi i 19 odwiedzonych portów Adriatyku i Morza Śródziemnego. Tak zakończyła się moja wymarzona przed wieloma laty wyprawa, która ze względu na ilość godzin spędzonych na kolanach przekształciła się w pielgrzymkę do Portofino.

Aquileia - Rapallo 1994
Warszawa 1995

[ Kazio ]

Post Scriptum

Alu, gdybym miał taki jacht, gdzie byłaby pełna wysokość stania z możliwością swobodnego poruszania się przy kambuzie w pozycji pionowej, a nie na kolanach, to zabrał bym Cię na pewno, ale tej pokrywki do garnka, której nie chciałaś nam dać, to chyba długo nie zapomnę.

Bank uznał swoje błędy i wypłacił nam odszkodowanie.

Zrogowaciałą skórę z moich kolan starłem dopiero w lutym następnego roku.

Uwagi korekty

Gdy się wyrusza w podróż życia z majątkiem życia w Visa karcie, mijając setki sklepów na zachodzie Europy, małostkowe wydaje mi się wypominanie jakiejś pokrywki.

Wysokość stania w kambuzie nie była i nie jest mi potrzebna do szczęścia, ale opisy sztormów w tym czarującym tekście wyleczyły mnie z wszelkich tęsknot za wyprawą żeglarską

Korektorka
(imię i nazwisko znane redakcji)

Co było dalej...